Forum www.armagedonuczas.fora.pl Strona Główna www.armagedonuczas.fora.pl
NIEZNANY ŚWIAT,PRZEPOWIEDNIE.PIĄTE SŁOŃCE,ROK 2012,REINKARNACJA, KONSPIRACJA,MEDYCYNA ALTERNATYWNA, ENERGIE ITP.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Dano mi Ireneusz Tadeusz

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.armagedonuczas.fora.pl Strona Główna -> Poznajmy się
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tadeo
Administrator



Dołączył: 02 Lis 2010
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 18:39, 27 Lis 2013    Temat postu: Dano mi Ireneusz Tadeusz

Piszę to, aby stworzyć możliwość zaistnienia enklawy dla wolnych od umysłowych ograniczeń, wyzwolonych z dogmatów, paradygmatów lub aksjomatów religii i akademickiej nauki, osób.
Piszę to dla i do osób szukających Prawdy bliższej ich odczuciom, wiedzy i przekonaniom.
Osobiście zawsze traktuję każde spotkanie, forum czy zdarzenie zarówno, jako konstrukcje mych przyszłych, wciąż ewoluujących poglądów (tekstów), jak i jako terapię. Sokratesowe „wiem, że nic nie wie wiem” jest etapem, do którego dotarłem jakiś czas temu do tej granicy wiedzy i niewiedzy, w związku, z czym chętnie zawszę dowiem się więcej, jeżeli tylko Ty (kimkolwiek jesteś) masz ochotę na to, aby otworzyć się na to zostało mi przekazane i wyrazisz swą opinię na ten temat. •Chętnie również podzielę się swymi spostrzeżeniami, a nawet z Tobą, (kim kol wiek jesteś pofilozofuję), jeśli taka nadarzy się okazja, jeśli oczywiście jesteś na to otwarty lub również poszukujesz Prawdy, a otaczający Ciebie świat nie jest w stanie Tobie odpowiedzieć na nurtujące Cię odpowiedzi.


Staram się być tolerancyjny, dlatego też szanuję prawo każdego człowieka do życia według jego upodobań czy ideałów i wierzeń, lecz jednocześnie nie cierpię wszelkiego rodzaju ideologicznego terroryzmu tak w wydaniu wyznawców jakichkolwiek religii i ideologii jak i wszelkiego rodzaju napuszonych pragmatyków lub wyznawców uznających, iż jedynie oni mają rację.
Moją intencją jest przede wszystkim budzenie z iluzji i skłanianie, na podstawie pewnych moim zdaniem ważnych zdarzeń, sytuacji, tez i opinii, do samodzielnego wyzwolonego myślenia.

Nie zamierzam jednocześnie niczego nikomu udowadniać na siłę.
Jeśli więc jesteś wielbicielem rozumu, pragmatykiem czy racjonalistą, to sam, osobiście zbadaj dany temat i jeśli chcesz zdobądź satysfakcjonujące Cię dowody.
Osobiście nie uznaję żadnych autorytetów, mistrzów, bogów itp., choć często, jeśli zajdzie taka sposobność i będzie to możliwe mogę również zgodzić się na dialog z tymi osobami czy istotami.

Nie wojuje z kościołem i ani nie jestem racjonalistą czy ateistą, lecz po prostu stałem się, można powiedzieć, heretykiem wiary. Oczywiście nie znaczy to, że nawróciłem się na jakąkolwiek inną religię. Jedynie po prostu poznając zniewalające niuanse wiary postanowiłem wyzwolić się z tego jarzma.

Choć moje poglądy wynikające z wielu lat dociekań i wielu zdarzeń, sytuacji czy eksperymentów mogą wydawać się skrajne, lecz w stosunkowo małym stopniu podpieram się w nich innymi ideami i ich twórcami czy myślicielami. A jeśli robie to, to oczywiście z jednej strony zgadzam się w jakiejś mierze z ich ideologią, z drugiej zaś mogę podpierać się ich przykładami dla większej przejrzystości niejednokrotnie trudnych tematów, do których nawiązuję. Często też w swych wątkach posiłkuję się bądź na powszechnie uznanych lub popularnych teoriach czy ideach i choć często w mniejszym stopniu się z nimi zgadzam, lecz czynię tak tylko po to, aby móc je omówić na przykład w gronie ich zwolenników.
Wiem również teraz i to, że we Wszechświecie może być nieskończenie wiele prawdziwych prawd, które łączy w sobie jedna uniwersalna „PRAWDA” o tych wszystkich indywidualnych prawdach i wiem, że jeśli mianem tej „Prawdy” przez duże „P” określimy jakiegoś „BOGA” to i tak tym „Bogiem” nie będzie żadne z osobowych bóstw ukrywających się w jakiejkolwiek oficjalnie uznawanej religii Świata.

Na chrzcie dano mi imię Ireneusz Tadeusz, nigdy nie lubiłem ani jednego ani drugiego imienia, choć oba są imionami rzymskimi. Ireneusz podobnie jak jego żeński odpowiednik Irena znaczy „pokój” lub niosący pokój, a nawet jak o tym imieniu można znaleźć w imiennikach: „Imię Ireneusz, po grecku "Eirenaios", pochodzi od bogini pokoju, Eirene. Ale tam, gdzie mowa o pokoju, na pewno jeszcze słychać echa wojny. Dlatego Ireneuszowie zwykle żyją pomiędzy skrajnościami i nie mogą się zdecydować, czy milszy jest im porządek i równowaga, czy też życie pełne przygód, sporów i mocnych wrażeń. Zwykle ich życiowa ścieżka jest kręta i z niejednego pieca chleb jedzą; mają masę przeżyć i mogliby całymi dniami opowiadać o swoich przygodach. Często też swoje doświadczenia potrafią przekazać w artystycznej formie. Pomaga im w tym ich liczba, liczba twórców - siedem.

Imię to jest najbardziej odpowiednie dla wszystkich niespokojnych duchów ze znaków Ryb, Lwa, Bliźniąt i Wodnika, a planetarnym patronem Ireneuszów jest Uran.”
Tak jak napisałem nigdy w młodości nie lubiłem swojego imienia, może było to spowodowane tym, że jednym z najsławniejszych Ireneuszów był bardzo ortodoksyjny Ireneusz z Lyonu (łac. Irenaeus, gr. Eirenaios), (ur. ok. 140 w Smyrnie, w Azji Mniejszej, zm. ok. 202 w Lyonie) – biskup Vienne, teolog, apologeta, Ojciec Kościoła, męczennik i święty Kościoła katolickiego. Poza tym imię to było według mnie zbyt archaiczne i bardzo mało popularne, ja osobiście w Polsce poznałem tylko jednego Irka, z którym nie za bardzo się zgadzałem mimo pewnych encyklopedycznych podobieństw.
Drugim powodem zmiany mojego imienia była emigracja, a nawet jeszcze wcześniej, kiedy to na półkach w polskich sklepach stał jedynie ocet, a już na Słowacji czy Węgrzech było, czego dusza zapragnie wtedy przez kilka lat byłem właścicielem lub współudziałowcem w kilku małych prywatnych firmach „Krawiectwo lekkie i malowanie na tkaninach”, „Dekoratorstwo oraz malowanie obrazów na różnych podłożach” itp. Tak czy inaczej w tamtym czasie miałem na tyle dużo pieniędzy, że mogłem sobie pozwolić na częste handlowo-turystyczne wypady na przykład na Węgry, a tam nie dość, że i tak trudno na początku było się dogadać to jeszcze blokowało me kontakty trudne do wypowiedzenie imię- wówczas najczęściej kazałem na siebie mówić Irko.
Z racji swego wychowania i wzorów narodowej i kościelnej sprawiedliwości, te, o których piszę otrzymałem w swym dzieciństwie i młodości poprzez relacje niewinnie więzionego Ojca za uczestnictwo w Powstaniu Warszawskim i nieprawidłowe potraktowanie jego w KK.
Najpierw, jako bardzo młody ktoś starałem się walczyć z socjalistycznym reżimem, (między innymi nasza bojówka „CPS”) jednak, jako starszy nie widząc sensu tej mojej donkiszoterii, zacząłem odchodzić od przedtem przyświecającego mi frazesu „Bóg Honor Ojczyzna” chcąc (zaczynając chcieć) myśleć o sobie.
Tak, więc jak o tym już wspominałem nikogo nie może dziwić, iż wyjeżdżając do Włoch uznałem siebie za obywatela świata.
Ale wracając jeszcze znów na chwilę do mego imienia, już będąc w Kanadzie okazało się, że żadne z dotychczasowo przeze mnie używanych form mego imienia tutaj się nie nadaje, a brzmienie imienia Irek jest jednakowe z angielsko- brzmiącym słowem earache, czyli ból ucha. Tak, więc, aby przez wypowiadanie imienia Ireneusz nie powodować u kogoś i u siebie bólu uszu, zacząłem kazać nazywać się Erik, Eryk lub Eric zależnie od tego, z kim mam do czynienia i chyba już przy takim imieniu pozostanę.

Choć wychowywałem się w duchu rodziny katolickiej i religijnej, ze strony mego ojca chyba nigdy nie odczułem jakiegoś dewotyzmu. Katolicyzm odczuwałem, więc jako obowiązek i zło konieczne, matka pod tym względem, jak to kobieta bywała bardziej wymagająca i dbająca o nasze katolickie wychowanie.
Mój Ojciec nie żyje już od kilku lat, a ja postrzegałem go wcześniej, jako tyrana i często się z nim nie zgadzałem. Ojciec nie był alkoholikiem, ale lubił sobie wypić, rozumowałem to, jako rodzaj beztroski a nawet nałogu.
Na powrót mój kontakt z Ojcem zacieśnił się po śmierci mojej Matki i wówczas zrozumiałem, że nic nie jest takie jednoznaczne i proste jak to mi się wcześniej wydawało.

Mój ojciec był zawsze bardziej zamknięty w sobie i mało wylewny i dopiero alkohol nieco go rozluźniał. Lecz czemu tak właśnie było zrozumiałem dopiero stosunkowo niedawno, jako już ktoś całkiem dorosły.
Ojciec mój, jako kilkunastoletni młodzieniec walczył w oddziale szarych szeregów Armii Krajowej w powstaniu Warszawskim, używając pseudonimu „Kuna”. Z jego młodzieńczo-patriotycznego poświęcenia wynikły dwa Jego życiowe konflikty i rozterki. Po pierwsze, zaraz po powstaniu dostał wiadomość od kogoś życzliwego, że jest na liście poszukiwanych przez S.B., czy U.B. musiał, więc coś zrobić, aby nie zostać aresztowanym. Salomonowym wyjściem okazało się wstąpienie do milicji, jako kierowca, gdyż mój ojciec od młodzieńca przejawiał zamiłowania do motoryzacji. I zapewne musiał w tej dziedzinie być bardzo dobry, gdyż dostał stanowisko, jako kierowca samego szefa milicji warszawskiej, jeśli się nie mylę będącego w randze generała. Ojciec miał do dyspozycji 3 samochody w tym jeden, który przed wojną należał do J. Kiepury. Jako kierowca ojciec mój też nie był związany z żadną ideologią komunistyczną, ale jako, że należał kiedyś do AK. okresowo musiał meldować się na U.B. W taki sposób ojciec mój był chroniony do momentu, kiedy to jakiś czas później na skutek namowy swego brata nie wyjechał na rekonesans na ziemie odzyskane do Zielonej Góry (Grünberg). Tutaj poznał i zakochał się w mojej matce, wrócił, więc do Warszawy jedynie po to, aby zrezygnować z pracy w milicji jakoś się to jemu udało, ale sielanka nie trwała zbyt długo. Kilka lat później mój ojciec został pod jakimś byle powodem uwięziony na trzy lata, oczywiście, że w domyśle za przynależność do A.K. i powstanie Warszawskie. Drugą rozterką, która dręczyła go praktycznie aż do śmierci było to, że za zabicie siedmiu Niemców - jako niby, że za zabójstwo, ojciec nigdy nie dostał rozgrzeszenia. Nie wiem, może, kiedy za pierwszą próbą spowiedzi spotkał go taki afront ze strony jakiegoś głupiego klechy nigdy później nie próbował? Tak czy inaczej, kilka lat przed śmiercią został On odznaczony kilkoma krzyżami walecznych i zrehabilitowany przez komunę, lecz nie uzyskał tego od kleru.
Z perspektywy czasu, kiedy poznałem powody zachowania mojego Ojca, wiem, że alkohol był dla niego lekarstwem duszy. Wierząc w reinkarnację wiem również, iż moja, jak i mojego Ojca obecność w tym właśnie życiu jest konsekwencją planu i wyborów, jakie robimy przed naszym urodzeniem. Wiem, że najprawdopodobniej spotkam się z nim jeszcze może nie raz, obecną rozłąkę traktując jedynie, jako nie wspólne wakacje, choć zapewne nie zgłębiłem wszystkich powodów i skutków myślę, że przynajmniej w jakimś zakresie rozumiem mojego Ojca.


Sądzę, że w mojej rodzinie miałem przedtem korelacje z kilkoma jej członkami, z czego mój ojciec był mym starszym bratem, a starszy brat, o którym wspomniałem wyżej w „Moja historia” był pierworodnym synem Jeana de Joinville, (czyli nieskromnie mówiąc moim) i nazywał się Anzelm de Joinville dziedziczny Seneszal Szampanii i członek Wielkiej Rady Filipa V, jako marszałek Francji.
Lecz wracając do mego obecnego życia,

wychowania i wzorów narodowej i kościelnej sprawiedliwości, te, o których piszę otrzymałem w swym dzieciństwie i młodości. Tak, więc zapewne nikogo nie może dziwić, iż wyjeżdżając do Włoch uznałem siebie bardziej za obywatela świata niż za Polaka. Ludzie w Polsce na pewno tak jak na całym świecie również potrafią żyć godnie i być szczęśliwymi( znam kilku takich).I jeśli chodzi na przykład o mnie, to ja ogólnie też nie miałem tak źle, nawet na emigracji, mimo, że po początkowym okresie sponsorstwa rządu Kanady dalsze lata w Kanadzie byłem na własnym utrzymaniu, (mam również na myśli czas spędzony we Włoszech w oczekiwaniu na załatwienie formalności w celu wyjazdu do Kanady, kiedy to moja działalność anty socjalistyczna pomogła mi uzyskać sponsorstwo rządu Kanady). We Włoszech po pracy na plantacjach oliwek i winogron, pracowałem na myjni samochodowej, zakładzie samochodowym, a później, jako spawacz w pewnym ogromnym ośrodku kempingowym nad Morzem Tyrreńskim. Ośrodek nazywa się „Clemalu”, a jako że nie było tam dobrej informacji o oddalonych od siebie obiektach tego ośrodka, zabrałem się za tworzenie drogowskazów, tablic i reklam ośrodka( w Polsce pracowałem między innymi, jako starszy dekorator i liternik w „Wojewódzkim oddziale WSS Społem”) zaproponowałem właścicielowi zająć się stworzeniem szyldów, drogowskazów i tablic reklamowych. Capo, czyli szef zgodził się, abym, jako sprawdzian moich umiejętności rozpracował kolorystycznie dotychczas jednobarwne godło tego ośrodka, ale miałem to robić po pracy(, jako spawacz gdzie wykonywałem i naprawiałem całe kilometry ogrodzeń i konstrukcji coraz to nowych domków kempingowych). Eksperyment się udał i za pierwszą artystyczną pracę we Włoszech otrzymałem niebagatelną dla mnie sumę 600 000 lirów i z dnia na dzień ze spawacza stałem się artystą i liternikiem ośrodka. Kiedy zacząłem już malować wielkie obrazy mające być wystrojem wnętrza powstającej kawiarnio- restauracji zaistniało pewne zabawne zdarzenie, Jako że kiedy ja reprodukowałem turystyczne atrakcje Włoch i prowincji Lazio, moja żona malowała wielkie kilkunastometrowej długości reklamy ośrodka, które miały być ustawione na drogach tak, aby były widoczne nawet z 10 kilometrów. W tym czasie znano mnie, jako Taddeo z powodu, że wszelkiego rodzaju odmian imienia Erik, Jurek, Jarek, Irek czy Mirek było tak wiele wśród pracowników ośrodka, że postanowiłem używać mojego drugiego imienia Tadek. W owym czasie, kiedy byłem zajęty przy jakimś obrazie przyszedł do mnie jeden z pracujących tam Włochów z zapytaniem jak nazywa się po Polsku malarz, a ja opacznie zrozumiałem, że pyta się on o jakiegoś polskiego malarza i odpowiedziałem jemu Matejko. Jakże się później uśmialiśmy z żoną, kiedy usłyszeliśmy, że co niektórzy Włosi na ośrodku mówią na mnie Matejko a na moja zonę Matejka. Powszechnie nazywano mnie tam Taddeo Pollacco. To był chyba jeden z najszczęśliwszych okresów w tym moim życiu. I to może w niejednym życiu było mi we Włoszech tak dobrze. Tak jak Tadeuszowi Kuntze -po Polsku znanemu, jako Tadeusz Konicz. We Włoszech jak wspominałem miałem też taki sam przydomek jak ten jeden z najwybitniejszych polskich malarzy XVIII wieku. „Taddeo Pollacco”. Tadeusz Konicz, (ur. 20 kwietnia 1727 w mym rodzinnym mieście Zielonej Górze, zm. 8 maja 1793 w Rzymie). Był nadwornym artystą malarzem biskupa Stanisława Załuskiego, studiował w Krakowie i Rzymie. Większość swojego życia spędził jednak we Włoszech. Z kilku mych domniemanych żyć, czy osób w jakiś sposób ze mną związanych, aż trzech - wszyscy malarze- w bardzo silny sposób było związanych z Polską lub Polakami. Tak jak w moim przypadku, gdzie też nazywano mnie tak jak Tadeusza Konicza Taddeo Pollacco. Co najmniej w trzech domniemanych moich poprzednich żywotach również byłem Włochem Pierwsze moje dzieła nawiązywały do malarstwa religijnego, tak jak ten temat był pierwszym i najpopularniejszym wątkiem twórczości Konicza. Obrazy i freski Konicza-Kuntzego zdobią ściany i wypełniają liczne ołtarze, sklepienia kościołów i świątyń: Krakowa, Kocka, Warszawy i Rzymu. Może, dlatego jakiś czas później najważniejsza dla mnie stała się kwestia reinkarnacji. Reinkarnacja, jako temat, jak i wiele pokrewnych z nim spraw i zagadnień, stanowi efekty bez mała mych 30 letnich studiów i przemyśleń nad tymi zagadnieniami, naszym miejscem w świecie i celem istnienia. Te jakże filozoficzne poszukiwania zacząłem rozpracowywać przez pryzmat swego własnego odnalezienia swych powodów istnienia i zaistnienia.
Wszystko to, jak w to wierzę, bez tak zwanego przypadku i nie bez jakiejś podświadomie wyczuwalnej zewnętrznej przyczyny, w mym obecnym życiu prawdopodobnie zaczęło się, kiedy miałem około 5 lat, dziś wiem (po serii sesji hipnotycznych), że wówczas miałem pierwsze Spotkanie IV stopnia ze zjawiskiem „Obcych”, również, jako pięciolatek poszedłem do 1 klasy, ( jako najmłodszy w szkole wręczałem nawet kwiaty dla jakichś ówczesnych bohaterów i dygnitarzy), Jako pięciolatek też kiedyś sam wybrałem się pewnej letniej niedzieli do kościoła, który od mego miejsca zamieszkania był stosunkowo niedaleko. Jako, że nasza rodzinna trzódka stanowiła wielodzietną 8 osobową rodzinkę, byliśmy podobni do dość niesfornego trudnego do skontrolowania stadka baranków- może czasem nawet i czarnych? •Tak czy inaczej, wspomnianej niedzieli, zapewne, aby móc zaliczyć zawsze kolidującą z dziecięcym programem w telewizji msze świętą pomaszerowałem sam do kościoła. (Na marginesie zastanawiające jest, czy chodziło tu bardziej o sabotaż komunistycznych władz nadawających owe programy w niedziele rano, czy trochę też o manipulacje przedstawicieli parafii, w taki sposób zmuszając do poświęceń i próbując gruntować u młodych ludzi wiarę?)
Lecz jeszcze wówczas nie myśląc o takich rzeczach, wolny od kontroli rodziców i rodzeństwa chcąc zaliczyć mszę świętą znalazłem się w kościele. Tam, czego zawsze bardzo nie lubiłem zwyczajowo zmuszono mnie z kilkoma innymi dziećmi i wyrostkami do przemieszczenia się bliżej ołtarza.
Na tej właśnie mszy, kiedy znów starając się kopiować zachowania ludzi znajdujących się dookoła mnie w pewnym momencie również ruszyłem z ciżbą i tak jak inni ustawiłem się w znanej już mi z wypadów do sklepu zwyczajowej w Polsce kolejce, nawet chyba się nie zastanawiając, że tym razem byłem jednak w kościele. Kiedy wreszcie przy wtórze kościelnych pień dotarłem do balustrady dzielącej ołtarz od reszty kościoła, wykonując te same czynności i gesty w końcu też otrzymałem od księdza jakiś skromny pokarm w postaci białego okrągłego wafelka.
Po powrocie do domu chcąc pochwalić się swym chrześcijańskim zachowaniem zdałem relacje z zajścia swej Matce, lecz o dziwo zamiast słów pochwały dowiedziałem się od niej, że zgrzeszyłem, gdyż do tego obrządku, który ma Matka nazwała „Komunią świętą” miałem dopiero być przygotowywany w jakiejś dla mnie nieokreślonej przyszłości.
Tak czy inaczej, to na pozór nie istotne zdarzenie zmieniło całe moje życie.
Od tego czasu zamiast mechanicznie powtarzać jakieś dziwne niezrozumiałe dla mnie wcześniej słowa, pojęcia i zachowania, tak pacierzy jak i jakichś ceremonii, zacząłem się zastanawiać nad ich treścią analizując bez mała każdy gest czy słowo.
Dużo później doszło do tego wiele kościelnej lub ateistycznej, w różny sposób pomocnej, fachowej literatury.
Kolejnym mym spotkaniem z dziwnym i nieznanym była lektura pożyczonej od kogoś w wojsku pierwsza bestselerowa książka Erica von Denikena „ Wspomnienia z przeszłości”.
To odrębne spojrzenie na wpajane mi przez rodzinę, szkołę i katolicką tradycję spojrzenie na ewentualną historie świata zmusiło mnie do poszukiwania podobnych koncepcji, a z biegiem czasu do odnajdywania ich w wielu wierzeniach i niedomówieniach, tak zwanych „świętych ksiąg” wielu kultur i narodów, w legendach, mitologiach czy historycznych relacjach historyków i kronikarzy.
Ta działalność badawczo-analityczna doprowadziła mnie do, jak mi się wydaje, pewnych nietuzinkowych wniosków, którymi od pewnego czasu usiłuję się podzielić z innymi osobami. W kilku ostatnich latach życia uciekałem się do wielu sposobów przekazania potomnym mozołu mych analiz i rozważań, poprzez symboliczną sztukę alegoryczno symbolicznego malarstwa i grafiki, poezję, eseje, literaturę i kilka artykułów lub opracowań. Niegdyś z uporem maniaka wysyłanych do magazynów o profilu „New Age”, takich jak „Wróżka” czy „Nieznany Świat”. Mój Kanadyjski okres życia powinienem zacząć może od tego, że kiedy po wypadku samochodowym( już będąc w Kanadzie) i pewnym czasie rehabilitacji wywalczyłem z pomocą prawników nieco pieniędzy, mój brat mieszkający tu gdzie ja zaproponował mi otworzenie wspólnego biznesu. Jako, że zawsze był zamiłowany w motoryzacji, przez co jest wspaniałym mechanikiem samochodowym, ja zaś z powodu mych manualnych zdolności i ratowania się na początku pobytu w Italii pracą w auto-caroseri, czyli jako blacharz samochodowy -tutaj bodyman, założyliśmy wspólnie z bratem zakład mechaniki i blacharstwa samochodowego.
Brat po prostu bał się otworzyć tej działalności samodzielnie, gdyż z jednej strony zdawał sobie sprawę, że lepiej, raźniej i bezpieczniej działać wespół, poza tym mniej traciłby, jeśli przedsięwzięcie by się nie udało.
Tak czy inaczej wspólnie w tych wzlotach i upadkach przetrwaliśmy pięć długich lat, a po tym okresie mieliśmy siebie na tyle dosyć, że nasze braterskie stosunki oziębły na następnych kilka lat.
Powodem naszego ponownego spotkania był mój powrót z Polski, gdzie po latach emigracji byłem w odwiedzinach u innych członków mej rodziny. Miałem przekazać bratu coś od naszego Ojca.
W tym czasie brat zmienił się ze skrajnego materialisty w skrajnego katolickiego ortodoksa, co bardziej przekonywało mnie do niego, gdyż sądziłem, że teraz zacznie okazywać więcej braterskich uczuć. W trakcie rozmowy napomknąłem bratu, iż szukam domu do kupienia, a on na to oświadczył mi, że w jego sąsiedztwie ( po przeciwnej stronie ulicy) pewna starsza kobieta sprzedaje duży dom.
Nie wiem jak to się zdarzyło, ale w rezultacie kilka miesięcy później ten dom już należał do nas. Siłą rzeczy także odmroziły się i nasze stosunki bratersko -rodzinne, i niedługo później spotykaliśmy się, na co weekendowych prywatkach bardziej dyskusyjno –alkoholowych, niż zabawach –tanecznych, gdzie na tych wizytach i rewizytach spotykaliśmy się z jeszcze innymi znajomymi i z mym bratankiem, który wówczas nie był jeszcze pod przemożnym wpływem brata i wyznawał ideologie wschodnich religii, trudniąc się złotnictwem i chyba wszystkim innym.
Ja w tamtym okresie pracowałem w szóstej, co do wielkości na świecie stoczni jachtów oceanicznych „West Bay”, a w wolnym czasie oprócz organizowania rozlicznych bali i zabaw, (o czym wspominam w innych miejscach), również w tym okresie udzielałem się w polonijnym teatrze „33” ( liczba osób, które przyszły na założycielskie spotkanie- nie ma nic wspólnego z wiekiem Jezusa).
W tym teatrze prym wiódł Michał Anioł -to nie pseudonim, ale prawdziwe nazwisko polskiego aktora, znanego z kilku ról między innymi z filmów takich jak „Karate po Polsku” czy serial „Dom”. •Ale wracając do owych piątkowych czy sobotnich obiad- kolacji, na których im dalej w przyszłość brat wiarą neofity zaszczepiał swe nowe spojrzenie na świat przez pryzmat ideologii katolickiego kościoła. Niedługo później stał się też poetą, który niby Orfeusz czy bardziej Neron w asyście grupy klakierów recytował swe upoetycznione żale do świata, że nie był dostatecznie wynagrodzony i doceniony.
Ja z żoną coraz bardziej w tym towarzystwie byliśmy wyalienowywani. Po którymś z owych spotkań, kiedy o czwartej rano wyszli już wszyscy goście, a ma żona już spała, poczułem nieprzemożne pragnienia napisania wiersza i niby nawiedzony zanim ma żona wstała o ósmej rano ja miałem już gotowy mój pierwszy (w tym życiu) wiersz „Prawda”

PRAWDA

Nieodgadniona prawdo - czy słowem czerstwym jesteś - przeszłości wspomnieniem.
Miłości Boskiej esencją - zbawiennym pragnieniem.
Czy do wieczności dążysz - czy kresu żywota.
-Pocieszasz nas czy uczysz - w swych prawideł splotach.
Niezmienna stale jesteś - i w przód przewidziana.
-Lub korzyść tobie sprawi - pozytywna zmiana.
Ślepą wiarą - pokorą kościelnych dogmatów.
Wiedzą tajemną - przenikania się Światów.
Czy karuzeli wcieleń - energią przeżytą.
Lub w nas Boskiej mocy - częścią nieodkrytą.
-Zgłębić ciebie nie sposób - czy liniałem zmierzyć.
-Jedyne co mogę tylko - to w ciebie uwierzyć.
Gdy pragnień ostoją bywasz - i życia osłodą.
Lecz pchasz często do zbrodni - i jesteś niezgodą
-Zło i dobro na równi - trzymając w połowie
Jak noc i dzień pospoły - znajdują się w dobie.
-Ważna myśl w tym być musi - przemyślnie schowana.
Aby bez trwogi kroczyć - w zasad twych arkana.
Cierpień życia w pokorze - bagażu nieść brzemię.
Lub w trwaniach swych - raz po raz -gromadząc swe mienie.
-Po wielokroć odkryta - lecz wciąż nienazwana.
W tysiącach imion zawarta - a jednak nieznana.
-Tu to czy też w niebiesiech - szukam cię od nowa.
Jakby w przeznaczeń ciągu długim - tkwiła jakaś zmowa.
-Na wzór Syzyfa głazu - Atlasa udręki.
Zeusa zmartwychwstań wiecznych - i Chirona męki.
Wątroby Prometeusza - przez ptaka dziobanej.
Czy Pana smutnych westchnień do dziewic tysiąca.
-Gdy swą fleciom muzykę w kniejach gra bez końca.
-Lecz nadejść kiedyś musi - wybawienia pora.
Gdy niestraszna już będzie - śmierci sucha zmora.
I narodzin bólu - już nigdy nie będzie.
-Gdy niby nigdzie - a będziemy wszędzie.
W każdej cząstce wszystkiego - będziemy spisani.
Nawet w życiu swym będąc - mało komu znani.
-By koledż kończąc najwyższy - jak heros swe prace.
Na niebiańskim posłaniu - gwiezdne puszczać race.

PIRAEUS 2000 r.
Od tego czasu napisałem ich bez mała sto próbując w nich znaleźć sposób wyrazu na podobieństwo antycznych myślicieli, z których jedynie Sokrates wyłamał się odważając się mówić o bogach prozą, za którą to herezje został skazany przez rajców Aten na śmierć przez zażycie trucizny. •Tak, więc może mogę powtórzyć za tym wielkim filozofem, z którym szkoda, że nie wiążą mnie reinkarnacyjne związki, iż „Wiem, że nic nie wiem”.
Moja przygoda z Nostadamusem zaczęła się dość dawno temu, lecz jedną z ważniejszych z nim związanych wydarzeń był lipiec 1999 roku i słynny czterowiersz mistrza proroctwa. Mówił on tam o przyszłych wydarzeniach związanych z lipcem 1999 roku. A oto ów czterowiersz w oryginale:
Quatrain 10,72 FRA>
„L'an mil neuf cens nonante neuf sept mois,
Du ciel viendra un grand Roy d'effrayeur:
Resusciter le grand Roy d'Angolmois,
Auant apres Mars regner par bon-heur”.
Polskie tłumaczenie:
„Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć siedem miesięcy,
Z nieba zstąpi wielki król trwogi (przerażenia):
Wskrzesić wielkiego króla Angoulmois,
Przedtem, potem Mars panować (panować będzie) szczęśliwie”.
Lecz od początku, kiedy dowiedziałem się, że w tym okresie będzie w Europie widoczne całkowite zaćmienie Słońca sądziłem, że właśnie w tym wydarzeniu należy upatrywać odpowiedzi na zagadkę Nostradamusa. Szczególnie, że aż pięć planet ustawić się miało w konfigurację "wielkiego krzyża", poza tym, oprócz Słońca i Księżyca, będą to takie planety złoczynne jak: Mars, Saturn i Uran. Z reguły czterowiersz 10, 72 był na ogół tłumaczony jako zapowiedź III wojny światowej. Teraz z perspektywy czasu nikt już zapewne nie pamięta tego okresu, a większość tych, którzy jednak pamiętają, są zdania, że nic takiego wówczas się nie zdarzyło. Ja jednak w jakiś niepojęty dla siebie sposób odczuwałem, iż chodzi tutaj o fale trzęsień ziemi, która właśnie wówczas nawiedziła świat w ciągu kilku tygodni po zaćmieniu. Całe pięć miesięcy z dokładnością do jednego dnia, zawsze blisko nowiu księżyca prorokowałem silne trzęsienia Ziemi, po których telefonowali do mnie znajomi i członkowie rodziny z jakimś zachwytem w głosie oznajmiając, że miałem rację. Niestety nie mogłem uświadomić im, że tak naprawdę to niema się czym egzaltować ponieważ tam gdzieś giną ludzie. Nawet dokonałem pewnych spostrzeżeń co do ewentualnego schematu takich zdarzeń jak trzęsienia Ziemi, ale nikogo do kogo się z tym zwróciłem to nie obchodziło.
Czy jest możliwe, aby niejako upić się wolnością niemyślenia, narzuconymi stereotypami?
Lecz aby zapomnieć na moment o tradycji i religii ojców, aby móc niby ktoś zupełnie nowy brać sobie z całej skarbnicy wiedzy tylko to, co jest twórcze i prawdziwe, należy się odważyc. Ja tak zrobiłem, czy było to odurzenie? Może tak- ale mimo iż odczuwam przeświadczenie o prawidłowym kierunku, jednocześnie wiem, że„ Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”(Mt. 13,57). Ta niewiadoma, której wszyscy w jakiś sposób szukamy, stanowi jednak dla wielu barierę nie do przebrnięcia, albowiem ludzie wolą bezkrytycznie poddawac się tradycji ojców, czy nawet przyjmowac te oferowane im uzależniające ich pewniki otaczającego ich Świata, niż jak najlepszą i najwznioślejszą nawet nadzieję prawdy bez oficjalnego pokrycia w oficjalnej nauce czy bezkrytycznie czczonej tradycji lub religii.
Nikt więc nawet nie ma szansy za życia zostać wieszczem wśród swoich. Kiedy kilka dni po tym jak w Nowym Jorku zostały zniszczone wieże „The Twin Towers World Trade Center”, zatelefonował do mnie kolega z zapytaniem czy naprawdę w Quatrianach Nostradamusa jest mowa o zniszczeniu nowojorskich wież, o czym podobno mój wspomniany znajomy miał przeczytać w jakiejś gazecie. Czasem znajomi radzili się mnie w sprawach związanych z „NIEZNANYM”, tak też i tym razem znajomy ufał mojej wiedzy w tej materii. Ja jednak wcale nie potwierdziłem prasowych wieści przekazując i tłumacząc jemu, że w „Centuriach” (Wieki) Nostradamusa na pewno nie ma takiego tekstu przepowiedni jaki zacytował mi znajomy. Lecz obiecałem jemu jeszcze raz sprawdzić cały ocalały zbiór. Choć oczywiście nie było tam wydrukowanego w prasie tekstu, ale było jednak coś? We wszystkich pozostałościach po 12 księgach Nostradamusa odnalazłem wiele Czterowierszy (Quatriany) wspominających „Nowe Miasto”. Skojarzenie z Nowym Jorkiem było dla mnie oczywiste, ale prócz zakodowanego proroctwa o zburzeniu wież było jeszcze powiedziane, coś takiego, że jeśli Król (w tym przypadku moim zdaniem, może chodzić o prezydenta.) nie wybaczy tym, którzy zaatakowali go w samobójczym ataku, to nastanie straszna wojna. Tak więc odnajdując tak ważne, jak mi się wydawało informacje z przepowiedni Nostradamusa, zaprosiłem do siebie do domu kilkanaście osób, aby móc przynajmniej omówić to owe zagrożenie. Jednak prelekcja szybko zamieniła się w balangę zmuszając mnie( z moimi książkami i wykresami) do upicia się z powodu ignorancji zaproszonych osób. Oczywiście, że może byśmy nic nie zdziałali, aby nie dopuścić do zaistniałej niedługo później wojny i nieuniknionego, lecz przerażające było to, że nikt nawet nie próbował.
Ważnym również lub może najważniejszym etapem mego życia był okres poszukiwań zaprzeszłych wcieleń zaprzyjaźnionych osób, które to od zabawy przerodziło się najpierw w pasję a następnie rozpoznałem w tym coś na kształt filozofii życia czy związków wcieleń niektórych z nas (grupa ok. 25 osób) z planem istnienia na Planecie Ziemia. Aby przedstawić, o co mniej więcej mi chodzi musiał bym zaprezentować opisujące cześć tych zagadnień 3 moje artykuły na ten temat:
„Byłem na swym własnym grobie” Moja historia.
To, czym chciałbym się podzielić z czytelnikami zdarzyło się kilka lat temu. A było to tak, że organizując kolejny bal kostiumowy dla moich znajomych (głównie Polaków zamieszkałych w Vancouver i jego okolicach), poznałem pewną dziewczynę mieszkającą w kompleksie, gdzie wówczas często odbywały się nasze bale dla uczczenia wszystkich możliwych okazji. Ten wspomniany, był z okazji wizyty brata naszego kolegi, który go właśnie odwiedził z Grecji. Wspomniana dziewczyna, ( jeśli mogę ją tak nazwać – nie jesteśmy już tacy młodzi, niestety) okazała się wspaniałą, choć jeszcze nieodkrytą, artystką. Ta jej artystyczna, wrażliwa dusza spowodowała, że zaczęła interesować się kwestią karmy, losu, przeznaczenia, a co za tym idzie swych poprzednich egzystencji. Opowiadała mi o swoich seansach hipnotycznych i podróżach do poprzednich inkarnacji, w jakimś sensie zarażając mnie również chęcią poznania swych ewentualnych inkarnacji. No i wtedy dopiero się zaczęło… W sumie poddałem się kilku seansom i przeżyłem coś w rodzaju autohipnozy, których całkowity opis zająłby tu zbyt wiele miejsca, więc go maksymalnie skrócę, skupiając się na samej esencji wizji i zdarzeń. Po pierwszym przeprowadzonym na mnie seansie hipnotycznym nie odczułem praktycznie nic, choć wówczas nie zwróciłem uwagi na pewien istotny szczegół, mianowicie, kiedy hipnotyzerka zleciła mi, abym udał się w „swej wyobraźni” do jakiegoś pięknego, kojąco wpływającego na mnie miejsca, o dziwo zamiast Karaibskiej plaży pełnej pięknych półnagich kobiet ujrzałem jakieś wykrzywione skarłowaciałe drzewo rosnące na niewielkim pagórku. Hipnoterapeutystka spytała mnie czy słyszę świergot ptaków, zaprzeczyłem, choć ten miły akcent uzasadniałby mój wybór, lecz to miejsce w dziwny sposób emanowało paraliżującym spokojem. Cały seans odbywał się w duchu freudowskiej analizy aspektów winy i kary, z nasileniem przez hipnotyzerkę akcentów dotyczących śmierci mego najstarszego brata, który kilka lat wcześniej umarł na zawał. Spytany wówczas, kim emocjonalnie był mój najstarszy brat dla mnie w okresie mego dzieciństwa oznajmiłem, że był wzorem do naśladowania porównując go do średniowiecznego polskiego rycerza Zawiszy Czarnego z Garbowa. Spytany o to, kim chciałbym dla niego wówczas być, nie wiedząc, czemu oznajmiłem, że jego giermkiem. Z kolei, kiedy miałem opisać jakiś swój dzień z dzieciństwa, opowiedziałem taką oto historie: są wakacje, jestem na podwórzu mego rodzinnego domu, przychodzą moi ówcześni koledzy z zapytaniem czy nie pójdę grać z nimi w piłkę nożną. Ja jednak lekceważę propozycję, gdyż jestem w trakcie budowania dla moich plastikowych żołnierzyków zamku z gliny. Choć na jawie nie pamiętałem tego dnia, ale było to jak najbardziej możliwym zdarzeniem, gdyż w dzieciństwie często przedkładałem rysowanie rycerzy, czy właśnie budowę jakichś fortec dla mojej armii rzymskich, średniowiecznych czy napoleońskich żołnierzyków, nad zabawy z rówieśnikami. I rzeczywiście w owym okresie moim idolem był Zawisza Czarny herbu Sulima. Jednak, co do owej hipnozy, gdzie prowadząca usiłowała wmówić we mnie jakieś nieuzasadnione poczucie winy za śmierć brata, ustosunkowywałem się coraz sceptyczniej. Jako że mój koszt był 70 $ za godzinę, aby moim zdaniem nie zmarnować kolejnego spotkania na koniec sesji spytałem hipnotyzerki, co powinienem zrobić, aby kolejnym razem móc zobaczyć cokolwiek innego niż dziecięce wspomnienia z przeszłości, gdyż byłem wówczas błędnie przekonany, że to, co widziałem na życzenie hipnotyzerki to jedynie wyobraźnia i wspomnienia z dzieciństwa. Na odchodnym hipnotyzerka powiedziała mi na moje pytanie jak powinienem przygotować się do następnego spotkania, że „ja wiem to sam, jedynie muszę spytać się o to samego siebie”. Tej nocy nie mogłem zasnąć rozpatrując miniony dzień, postanowiłem odczuć coś tak jak to powiedziała hipnotyzerka. Rozluźniłem się i zacząłem wchodzić technikami opisanymi w książkach Roberta Monroe w stan, dzięki któremu R. Monroe potrafił opuszczać swe ciało w swych rozlicznych podróżach astralnych. Trwało to dość długo, aż nagle mimo zamkniętych oczu zobaczyłem jakieś dziwne kolorowe plamy, które niby olej wylany na kałuże wolno przemieszczały się i mieniły tęczowymi barwami. Trwało to jakiś czas, tak, że mimo rozluźnienia zaczęły do mej świadomości przenikać znamiona realizmu, a kiedy pomyślałem o owych 70 $ za godzinę sesji hipnotycznej plamy zniknęły. Chcąc niby przeprosić samego siebie za tak konsumpcyjny sposób myślenia zacząłem uświadamiać sobie, że nie są ważne pieniądze, prosząc jednocześnie owe plamy, aby wróciły. Jeszcze dziś czuję owo rozpaczliwe pragnienie zrozumienia lub obcowania z tym czymś innym i nieznanym. Plamy nie wróciły, lecz zamiast nich zobaczyłem z boku koński zad. Był to jasno szary koń w nieco ciemniejsze brązowawe plamki, ale nie dość, że zobaczyłem tylną część tego zwierzęcia, to poczułem jeszcze zapach jego potu. Pierwszym wrażeniem był niemal, że okrzyk radości i zdziwienia: „Ja byłem chyba koniem”( oczywiście nie mogłem krzyczeć, gdyż była noc, a obok mnie spała moja żona). Jednak, kiedy przyszedł mi do głowy ów absurdalny pomysł, obraz nieco się zmienił i zobaczyłem już niemal całego konia, jednocześnie odczuwając tam obecność jeszcze kogoś. Będąc niby kamerzystą na planie filmowym kazałem sobie przesunąć obraz nieco pod górę po skosie, i dopiero teraz ujrzałem ową zamgloną postać, która stojąc przed koniem stała w bezruchu, wpatrując się w jakąś dal. Kiedy zapragnąłem zobaczyć to, na co patrzał ten ktoś, zobaczyłem jakby jego oczyma znajome karłowate drzewo, tym razem jednak zobaczyłem również, że to drzewo rośnie tuż na skraju jakiejś rozległej malowniczej doliny? Zrozumiałem także, czemu nie słyszałem świergotu ptaków, kiedy widziałem to samo drzewo w czasie mej hipnozy kilka godzin wcześniej. Po prostu tam wiał dość silny wiatr. Długo starałem się rozpoznać ową tajemniczą, cały czas zamgloną postać. Jedyne, co czułem, to bijące od niej zmęczenie i nieświeżość. Zacząłem, więc przypominać sobie o jakichś książkowych sposobach i technikach wnikania w podświadomość. Zacząłem także przyglądać się cały czas zamazanym szczegółom odzienia, tego w jakiś sposób bliskiego mi kogoś. Kiedy dotarłem do obuwia zauważyłem, że jest ono w jakiś sposób błyszczące? Pierwszym wrażeniem było „baletki”, lecz zamiast zauważenia szczegółów aksamitnych bucików moja wizja jakby na zawołanie przeniosła się i zobaczyłem teraz jakiegoś mężczyznę stojącego na krawędzi chodnika w jakimś dużym mieście. Za nim stał rzęsiście oświetlony tysiącem lamp kilkukondygnacyjny budynek, który nazwałem operą. Stojący na chodniku mężczyzna sprawiał wrażenie czekającego na jakiś środek transportu.Był ubrany w osiemnastowieczny wyjściowy strój, a więc od góry: na głowie miał cylinder, lekko kędzierzawe, ciemne włosy, nie aż tak szczupłą twarz z małym hiszpańskim wąsikiem. Mógł mieć około 30 lat. Niżej ciemny surdut z białym kwiatkiem z boku, białe rękawiczki, a w prawej dłoni trzymał prostą laskę z jasną błyszczącą kulką u jej zwieńczenia; ciemne, starannie wyprasowane spodnie i czarne wyglansowane buty. Kiedy uświadomiłem sobie to, jak bardzo błyszcza te buty, moja wizja znów przeniosła mnie do owego mężczyzny stojącego na skraju doliny i do jego błyszczących butów, z tym, że teraz zobaczyłem, iż te buty zrobione są z metalu? „Rycerz” - znów niemal krzyknąłem sam do siebie, lecz owa postać nadal była zamazana. Wiedziałem jedynie, że ten ktoś jest zakurzony i nieogolony, jakby po przebyciu jakiejś długiej drogi dotarł wreszcie do jakiegoś tylko jemu znanego celu. Nie był stary, ale jakby był kimś w jakiś sposób doświadczonym przez los. Starałem się spytać jego o imię; w końcu wiedząc, że powinien mieć jakiś herb, zacząłem dopasowywać do niego kolory. Z wszystkich, jakie próbowałem wkleić w tę postać, w jakiś dziwny sposób pasował jedynie biały i czerwony. Nie wiem, czemu, ale po uświadomieniu sobie tego, pierwszym słowem, jakie wówczas do mnie dotarło było „ Crusader”, czyli Krzyżowiec, jako uczestnik wyprawy krzyżowej, i choć nie wszyscy oni nosili opończe z czerwonymi krzyżami na białym tle tak jak Templariusze, ale ja wówczas tego jeszcze nie wiedziałem. Tak czy inaczej, próbując na wszystkie sposoby dowiedzieć się, kim był ten tajemniczy rycerz, miałem jeszcze widzenie jakiegoś odzianego w skóry krępego mężczyzny na śnieżnej niby pustynnej przestrzeni i dziwną informację tłumaczącą chodzenie po wodzie Jezusa, która w tym widzeniu i formułce jakby do niego przyklejonej wtedy wydawała mi się jak najbardziej prosta i logiczna. Przy tak wielu objawionych mi tej nocy rzeczach zapragnąłem, jako sprawdzian tego wszystkiego spróbować lewitacji, lecz, mimo, że jak mi się wydawało mogłem unieść część swego niematerialnego ciała ponad siebie, ale nie potrafiłem uczynić tego z głową. Zmęczony zasnąłem w końcu po kilku godzinach tych wizji i zmagań z samym sobą.Nazajutrz zatelefonowałem do mojej hipnotyzerki, aby podzielić się z nią swymi nocnymi wrażeniami, ta jednak zbyt nachalnie obstawała przy swej opinii o obarczaniu się przeze mnie winą za śmierć brata ( kilka lat później odkryłem w nim swego syna z poprzedniego życia.)Tak, więc upojony fantastycznymi wizjami i odczuciami zrezygnowałem z usług pani hipnotyzer. Mimo, że nigdy już nie udało mi się ponownie wprowadzić w autohipnozę, jednak rezygnacja z usług tej hipnotyzerki wydaje mi się jak najbardziej słuszna, gdyż jak się dowiedziałem jakiś czas później, wówczas, kiedy ona przeprowadzała mi hipnozę sama przeżywała osobistą tragedię po śmierci męża. Tak czy inaczej, po tych moich pierwszych zetknięciach z tematem, widziałem kilka postaci, ale najbardziej zarysował się tu jakiś niezidentyfikowany rycerz. Po około dwóch tygodniach bezskutecznych prób ponownego wprowadzenia się w samo hipnozę, tuż przed przebudzeniem, a może jednocześnie z nim usłyszałem coś w rodzaju imienia „Devill”.
Jakiś rok później koleżanka zrobiła kurs hipnoterapeutki, w tym także past life (poprzednie wcielenia). A oto przebieg owej hipnozy na mnie po wszystkich wstępnych zabiegach wprowadzających:
P. Gdzie jesteś?
O. Stoję na jakiejś piaszczystej krętej drodze.
P., Kim jesteś? Spójrz na swoje nogi i ręce.
O. Jestem mężczyzną. •P. Czy widzisz coś dookoła? Rozejrzyj się.
O. Widzę w oddali jakieś domy z drewnianych bali bielone wapnem.
P. Czy tam mieszkasz?
O. Ooo nie( z ironicznym uśmiechem) ja mieszkam w zamku.
P. Dobrze to idź do tego zamku, czy już tam jesteś?
O. Tak wchodzę po mostku zwodzonym.
P. Czyj to zamek?
O. Mój.
P. Czy mieszka tam ktoś z tobą, jakaś rodzina może żona. Pomyśl.
O. Nie wiem, nie czuję jej, ale na pewno jest tu służba.
P. Dobrze, przenieś się teraz w przyszłość do jakiegoś ważnego w twoim życiu zdarzenia.
O. Jesteśmy w kościele, (chwila zastanowienia), Ksiądz nawołuje żebyśmy udali się na krucjatę.
P. I co dalej się dzieje?
O. Znowu wchodzimy całą gromadą do kościoła, słyszę brzęk metalu na kamiennej posadce, ktoś rozdaje nam białe opończe z czerwonymi krzyżami, ale ja mam swoją niebieską.
P., Co się teraz dzieje?
O. Jedziemy konno, ja i jeszcze dziesięciu moich ludzi, zabieramy jedzenie chłopom.
P., Czemu tak robicie?
O. Jak to, czemu ( z oburzeniem w głosie) przecież jesteśmy panami?!
P. Przejdź do jakiegoś zdarzenia.
O. Jest bitwa obok miasta, oni zabijają moich ludzi i mnie ranią.
P., Kto to są oni?
O. Saraceni, ale zaraz… ( myślę)
P., Co się dzieje?
O. Ja nie rozumiem, ja przyszedłem ich zabić, a oni mnie leczą, coś tu nie jest tak?
P. Czy będziesz żył?
O. Tak, już jestem wyleczony i nawet mam konia?
P. Gdzie jesteś?
O. Chyba w niewoli, ale jedynie ja mam konia?
P. Czy wrócisz do swego domu?
O. Tak, już jestem. O kurcze, to to samo drzewo i dolina rzeki, tam jest mój zamek.
P. Gdzie to jest?
O. (Myślę) nie jestem pewien-, ale chyba Francja.
P., Jaki król tutaj panuje?
O. Chcę powiedzieć Filip, ale mówię: Ludwik?
P. Dobrze, wracasz do domu i co robisz?
O. Coś piszę, coś piszę i chowam to do skrzyni?
P., Co piszesz? •O. Nie wiem? •P., Czemu chowasz to do skrzyni?
O. Nie wiem -chyba się czegoś boję?
P. Dobrze, umierasz, co widzisz?
O. Leżę w dużym łóżku, jestem stary, z boków palą się grube świece i umieram, unoszę się ponad łóżko.
P. Ile masz lat jak umierasz?
O. Nie jestem pewien, chyba 95 (zdziwienie)
P. Gdzie jesteś po śmierci?
O. Siedzę w takim powyginanym krześle z czerwonego drzewa, i oglądam bitwy. Cały czas giną moi ludzie, i od nowa znów widzę bitwę, aż w reszcie mówię dość i wszystko się kończy.
Po owej barwnej wizji, która była czymś pomiędzy snem a wspomnieniem, odczuwałem mieszane uczucia. Po pierwsze cieszyło mnie, że zobaczyłem w ogóle coś, gdyż po pierwszej próbie z profesjonalistką… dopiero w nocy wpadłem w coś w rodzaju autohipnozy. Po drugie, widziałem tego samego brudnego, zarośniętego, wpatrzonego gdzieś w dolinę rzeki rycerza, z siwym stojącym za nim koniem. Ale w trakcie hipnozy zdawało się mi, że mówiłem jakieś brednie, bo jakiegoż króla można przypisać Francji, jak nie Ludwika, a przeżycie w średniowieczu już chociażby 40 lat to był nie lada wyczyn, a cóż dopiero 95?
Minęły jakieś dwa lata. Dalej wiele czasu spędzałem na zabawach i wyjazdach w gronie najbliższych zaprzyjaźnionych Polaków (oczywiście po pracy). I właśnie po którejś z takich wizyt u przyjaciół w sąsiednim amerykańskim Seattle, wracając do domu naszym vanem doznałem dziwnego odczucia jakby mój samochód miał za chwilę przewrócić się na bok, albo i nawet przekoziołkować. W domu na stole zastałem kilka książek, o które prosiłem bratanka, kiedy ten wraz z moim bratem i kilkoma innymi członkami rodziny wybierał się do Polski, a potem do Francji do Lourdes. Jak się wkrótce okazało wizja ta dotyczyła wspomnianego wyjazdu, kiedy to wynajęty w Europie mikrobus przewrócił się przed miastem Mende w drodze do Lourdes. Jakkolwiek wypadek był naprawdę poważny (samochód do kasacji), nikomu z siedmiu osób nic się nie stało. Bratanek uznał to za cud nawrócił się na religię katolicką, choć wcześniej miał zupełnie inne poglądy (między innymi bardzo fascynował się buddyzmem i ruchem New Age). Ważną w tym rolę miała jego wiara, że to Matka Boska z Lourdes go uratowała. Później też, czekając w Mende na wyjaśnienie przyczyn wypadku i podjęcia decyzji o dalszym podjęciu podróży, w tym małym francuskim miasteczku odkryli olbrzymią katedrę zbudowaną, jak im się zdawało, przez Templariuszy. Dla mnie ważniejsza była jedna z owych książek, które ci pielgrzymi przywieźli mi z Polski, a mianowicie pierwszy tom „Królów przeklętych” M.Druona. Już na pierwszych stronach dziwnie blisko brzmiące nazwisko pewnego rycerza. Nie mówiąc nikomu, o co chodzi, poprosiłem kilka znajomych mi osób o odszukanie jakiś informacji o wspomnianym rycerzu, który był również francuskim kronikarzem. Następnego dnia kolega zlecił to zadanie koleżance, która nie wiedziała, że właściwie to, co szukała w necie, robi to dla mnie. Wręczyła mu kilka wydrukowanych kartek wraz z portretem wspomnianego kronikarza i hrabiego Szampanii, Jan de Joinville, mówiąc: „Zobacz, czyż nie wygląda on tak jak Irek?”. Żadne z nich nie wiedziało o moich przypuszczeniach. Dla mnie wygląda to na jedno z moich poprzednich wcieleń. Im bardziej go poznawałem, tym więcej widziałem łączących nas podobieństw. Zrozumiałem moje zainteresowania i fascynacje z dzieciństwa i młodości. Bo na przykład nawet herb Zawiszy Czarnego w swej graficznej strukturze w jakimś sensie jest podobny do rodowego herbu Joinvilów. A nawet moje rodzinne miasto Zielona Góra jest związana z tak zwanym bratnim miastem Troyes, gdzie rezydowali hrabiowie Szampanii. Ale jak moja wizja miała się do prawdy historycznej: de Joinville Jan, ( De vil) hrabia i dziedziczny seneszal Szampanii brał udział w VII wyprawie krzyżowej u boku Ludwika IX Świętego i razem z nim był w niewoli. Na krucjatowy apel króla wyruszył ze skromnym orszakiem z 10 swymi rycerzami ( wszyscy zginęli). W sierpniu 1248 roku wypłynął z Marsylii na Cypr, gdzie król przyznał mu pensję 800 liwrów. Joinville towarzyszył królowi od początku do końca fatalnej wyprawy. Dramatyczne wydarzenia tych sześciu lat ( 1248-1254) stanowią wątek Kroniki Joinvilla „Czyny Ludwika Świętego króla Francji”( historycy wierzą w istnienie jeszcze jednej utajnionej wersji dzieła Joinvilla). Oficjalna wersja spisana na prośbę Joanny z Nawarry, żony Filipa IV Pięknego, wnuka króla Ludwika IX, kompana Jonvilla, który czasem nawet był doradcą króla. Wersja ta przetrwała do naszych czasów, jako najrzetelniejsza relacja z przebiegu VII Wyprawy krzyżowej, jak i opisów z życia w średniowiecznej Francji. Joinville mediował z Templariuszami w sprawie uzyskania okupu za króla. Będąc pośrednikiem w tej sprawie, chciał rozbić toporem sejf Templariuszy znajdujący się na jednym z ich galeonów. W pewnym momencie dowodził nawet 500 osobową armią. Ranny i chory został wyleczony przez Turków seldżucckich. Joinville za swe dzieło został zaliczony w poczet wielkich kronikarzy ( pierwszy Francuski kronikarz piszący po francusku; w średniowieczu słowa zapisywano fonetycznie, ponieważ nie było stałych zasad językowych, a jedynie brzmieniowe znaczenie słów). Jean de Joinville przeżył 94 lub 95 lat, od 1 maja 1224 roku do 24 grudnia 1317 lub 1319 według innych historyków. ( Zmiana kalendarza juliańskiego na gregoriański i inny dzień końca roku). Przeżył trzech królów Filipów i trzech Ludwików, dwudziestu papieży - od Honoriusza III do Jana XXII. Po powrocie do Francji był częstym gościem na dworze królewskim, uczestniczył w konsekracji katedry w Chartres, w ekshumacji ciała Marii Magdaleny w Aix w Prowansji. Po śmierci króla Ludwika IX był w konflikcie z synem Ludwika IX, Filipem III Śmiałym i z jego synem Filipem IV Pięknym, którego „ wyswatał” z hrabiną Szampanii, później królową Joanną z Nawarry. Najprawdopodobniej ostrzegł Wielkiego Mistrza Templariuszy Jakuba de Molay i członka rodziny męża córki Joinvilla Margaret z drugiego małżeństwa Galfryda de Charnay mistrza Templariuszy prowincjała Normandii, spalonego na stosie 7 lat później razem z Jakubem de Molay. Obaj wielcy mistrzowie Templariuszy nie wierzyli, że Filip IV odważy się zaatakować tę największą siłę militarną średniowiecza, ale profilaktycznie w przeddzień napaści 13 października 1307 roku ( stąd pechowy piątek trzynastego) z Paryża wyjechało 9 załadowanych wozów. Z wybrzeży zniknęła cała flota Templariuszy, a w komturiach i w samym Tempel zostali jedynie starzy emerytowani rycerze i obsługa. Ale Jean de Joinville otrzymał na przechowanie jeszcze coś, coś, co stało się tajemnicą rodu Joinvilla i za co jeśli by tylko ktoś chciał cokolwiek choćby szeptać, jak podają potomni Jan Joinville kopał ich w tyłek. Tym czymś była największa relikwia Chrześcijańskiego świata po stracie „Prawdziwego Krzyża” w 1187 w czasie przed II Krucjatą (1189-1192), a mianowicie płótno, w które miało być zawinięte ciało Jezusa, znane dziś, jako „Całun Turyński”, zrabowany z Konstantynopola podczas IV wyprawy krzyżowej (1202-1204, w 1204). 12 Kwietnia 1204 krzyżowcy IV krucjaty zdobywają Konstantynopol. Jeden z kronikarzy krucjaty, Robert de Clari, pisze, że całun znika z miasta. Następnie Templariusze wykradają z własnego statku, który miał wieźć ukradzione skarby i relikwie dla papieża Innocentego III. Zostaje w końcu odnaleziony w mieście Troyes w Szampanii, kiedy to został zaprezentowany publicznie przez wnuka Jeana de Joinville i potomka spalonego na stosie w Paryżu Galfryda de Charnay, Geoffreya II de Charnay. Teoria templariuszy, której autorem jest Ian Wilson, zakłada, iż całun dostaje się w ręce zakonu templariuszy. Płótno do roku 1291 miałoby przebywać w Akce, jednej z ostatnich twierdz krzyżowców w Palestynie, a następnie miało trafić na Cypr. W 1306 roku całun zostaje przewieziony do Paryża, gdzie znajduje się główna siedziba tego zakonu: Templum. 13 Października 1307 roku zakon rycerski templariuszy zostaje oskarżony przez króla Filipa IV Pięknego o herezję i kult tajemniczego "bożka" w postaci głowy z brodą (w roku 1945 w Templecombe w Anglii odnaleziono na suficie dębowy panel datowany na koniec XIII w. z wymalowanym na nim wizerunkiem brodatej twarzy, która jest bardzo podobna do przedstawienia z całunu; podobnie we Francji, w kaplicy Św. Marii du Menez-Hom, znajduje się krzyż, na którym zamiast figury ukrzyżowanego Chrystusa znajduje się tzw. "mandylion templariuszy" – poprzeczny prostokąt z kamienia, na którym wyrzeźbiona jest płaskorzeźba przedstawiająca samą twarz Jezusa), wskutek czego jego członkowie zostają aresztowani. 19 marca 1314 roku zostaje spalony na stosie ostatni mistrz zakonu templariuszy Jakub de Molay. Wraz z nim ginie również preceptor Normandii, niejaki Gotfryd de Charnay. Wilson sądzi, iż jest to przodek Gotfryda de Charny. Podczas studiów nad dokumentami związanymi z procesem zakonu templariuszy badaczka tajnych archiwów watykańskich Barbara Frale natknęła się na wzmiankę o młodym Francuzie nazwiskiem Arnaut Sabbatier, który wstąpił do zakonu w roku 1287. W swoich zeznaniach ujawnił on, że w ramach obrzędu inicjacyjnego został zaprowadzony w "tajemne miejsce, do którego dostęp mieli tylko bracia templariusze". Tam pokazano mu "długie, lniane płótno, przedstawiające odbicie postaci mężczyzny" i nakazano oddawać wizerunkowi cześć, trzykrotnie całując jego stopy. Pierwsze wiadomości o kulcie całunu w Lirey pochodzą z lat 1350. W 1356 r. biskup Troyes, Henryk z Poitiers, konsekrował kolegiatę w Lirey, a rok później przyznał odpusty pielgrzymom nawiedzającym wystawiany tam całun. Joanna de Vergy (wdowa po Gotfydzie I de Charny) bezskutecznie starała się po 1389 r. o regularne wystawianie całunu w kolegiacie. O wystawieniu z 1357 r. dowiadujemy się z pism kolejnego biskupa Troyes, Pierre'a d'Arcis. W związku ze staraniem Gotfryda II de Charny o wystawianie całunu. Ostatecznie papież Klemens VII bullą z 6 stycznia 1390 r. zezwolił kanonikom z Lirey na wystawianie całunu i udzielanie odpustów . Materialnym potwierdzeniem historii całunu w tych latach jest ołowiany medalion (wydobyty w 1855 r. z dna Sekwany), na którym przedstawiono rozwinięty całun przy końcach którego znajdują się herby Gotfryda I de Charny i Joanny de Vergy. Przypuszcza się, że była to pamiątka zgubiona przez średniowiecznego pielgrzyma.
Tak czy inaczej z dnia na dzień nauczyłem się techniki regresji hipnotycznej, i przez kilka lat łącząc z tym również inne techniki wspólnie z kilkoma innymi osobami ( również z owego reinkarnacyjnego grona )znaleźliśmy około setki związanych z nami naszymi bliskimi i znajomymi. Z tego co mi na ten temat wiadomo, jest to druga wspólna manifestacja grupy reinkarnacyjnej w zachodnim świecie. Generalnie na przestrzeni 1000 lat wyglądać by to mogło, że wracaliśmy tutaj kilkukrotnie w kilku historycznych okresach, w większych lub mniejszych wspólnych grupach. Ja osobiście mógłbym w takim wypadku być związany z sześcioma osobami żyjącymi w takich przedziałach historii: około roku 950 do 1000, 1220 do 1320, (dokładnie 1224 do 1317 lub 1319) następnie od 9 dekady XV wieku do 3 dekady XVI wieku ,3 dekada XVIII wieku do końca XVIII wieku, od końca XVIII wieku do 9 dekady wieku XIX , i ostatni raz od końca XIX do połowy XX wieku .
Moim zdaniem historia Templariuszy wyglądała nieco inaczej, i aby nieco ją przedstawić na razie powołam się jedynie na przedstawienie osoby bezpośrednio związanej z tą historią, Janem de Joinville.
: de Joinville Jan, hrabia i dziedziczny seneszal Szampanii brał udział w VII wyprawie krzyżowej u boku Ludwika IX Świętego i razem z nim był w niewoli. Na krucjatowy apel króla wyruszył ze skromnym orszakiem z 10 swymi rycerzami ( wszyscy zginęli).
W sierpniu 1248 roku wypłynął z Marsylii na Cypr, gdzie król przyznał mu pensję 800 liwrów. Joinville towarzyszył królowi od początku do końca fatalnej wyprawy. Dramatyczne wydarzenia tych sześciu lat ( 1248-1254 ) stanowią wątek Kroniki Joinvilla „Czyny Ludwika Świętego króla Francji”( historycy wierzą w istnienie jeszcze jednej utajnionej wersji dzieła Joinvilla ).
Oficjalna wersja spisana na prośbę Joanny z Nawarry, żony Filipa IV Pięknego, wnuka króla Ludwika IX, kompana Jonvilla, który czasem nawet był doradcą króla. Wersja ta przetrwała do naszych czasów jako najrzetelniejsza relacja z przebiegu VII Wyprawy krzyżowej, jak i opisów z życia w średniowiecznej Francji. Joinville mediował z Templariuszami w sprawie uzyskania okupu za króla. Będąc pośrednikiem w tej sprawie, chciał rozbić toporem sejf Templariuszy znajdujący się na jednym z ich galer.

„W czasie wyprawy krzyżowej króla francuskiego Ludwika IX do Egiptu (1248-1254) templariusze wieźli na jednej ze swych galer skrzynie ze srebrem uczestników krucjaty. Kiedy w roku 1250 król z resztkami swej armii wzięty został do niewoli, sułtan Egiptu zażądał okupu w wysokości 500 000 funtów turoneńskich [...]. Była to suma olbrzymia, dlatego jej spłatę rozłożono na raty. Pierwsza rata okupu wynosiła 200 000 funtów, ale i tej ilości srebra nie zdołano zebrać. Zabrakło jeszcze 30 000 funtów. Postanowiono więc wziąć brakujące pieniądze z depozytów, znajdujących się u templariuszy. Ci jednak nie chcieli wydać srebra bez wyraźnego pozwolenia będących w niewoli klientów. Zabrano je więc siłą, a templariusze — zdając sobie sprawę z trudnej sytuacji krzyżowców — stawiali tylko pozorny opór”.

A oto treść oryginalnej relacji Joinville’a: „ W sobotę rano rozpoczęło się płacenie okupu, i płacono w sobotę niedzielę, cały dzień, aż do nocy, bo ważono go na wadze, a każda szala miała wartość dziesięciu tysięcy liwrów. Kiedy nadszedł niedzielny wieczór ludzie króla, którzy zajmowali się wypłacaniem okupu, powiadomili go, że brakuje im jeszcze trzydzieści tysięcy liwrów. I z królem był tylko król Sycylii, marszałek Francji, przełożony trynitarzy i ja, wszyscy pozostali byli przy płaceniu.
Powiedziałem wówczas królowi, aby posłał po komandora i marszałka Świątyni [bo mistrz nie żył] i poprosił ich o pożyczenie trzydziestu tysięcy liwrów dla uwolnienia jego brata. Król posłał po nich i powiedział, abym to ja z nimi rozmawiał. Kiedy im to powiedziałem, brat Etienne d’Otricourt, który był komandorem Świątyni, rzekł do mnie tak: „Panie de Joinville, rada, którą daliście królowi, nie jest ani dobra, ani roztropna, bo wiecie, że otrzymaliśmy nasze depozyty składając przysięgę, że nie wydamy ich na wylup z niewoli, z wyjątkiem tych, którzy nam je powierzyli”. I padło tam wiele twardych i obelżywych słów między mną a nim.
I wówczas brat Renaud de Vichiers, który był marszałkiem Świątyni, zabrał głos i rzekł, co następuje: „Panie, przerwijcie dyskusję wielmożnego Joinville’a z naszym komandorem, bo, tak jak nasz komandor powiedział, nie możemy nic dać bez popełnienia krzywoprzysięstwa. I co do tego, co seneszal wam poradził mówiąc, że jeśli my nie zechcemy wam pożyczyć, to sami weźmiecie, to nie powiedział nic niezwykłego, postąpcie według waszej woli, i jeżeli weźmiecie z naszego, my mamy dosyć z waszego w akrze, abyście mogli nas wynagrodzić”.
Powiedziałem królowi, że pójdę, jeśli on tego zechce, i wtedy wydał mnie ten rozkaz. Poszedłem na jedną z galer Świątyni, na główną galerę, i kiedy chciałem zejść do ładowni okrętu, tam gdzie był skarbiec, wezwałem komandora Świątyni, aby przyszedł zobaczyć, co wezmę i on nie raczył tam przyjść. Marszałek powiedział, że to tak jakby poszedł oglądać przemoc, jaką jemu czynię.
Skoro tylko zszedłem tam, gdzie był skarbiec, kazałem skarbnikowi Świątyni, który tam był, aby dał mi klucze do skrzyni, która stała przede mną i on, widząc mnie wychudzonego i wycieńczonego chorobą i w ubraniu jakie miałem w więzieniu. Powiedział, że ich nie da. I zobaczyłem topór, który leżał na ziemi, wziąłem go i powiedziałem, że zrobię z niego królewski klucz. Kiedy marszałek to zobaczył, wziął mnie za zaciśnięte dłonie i powiedział: „Panie widzimy dobrze przemoc, jaką nam czynicie, i damy wam klucze”. Wówczas rozkazał skarbnikowi, aby dał mi je, co też on zrobił. I kiedy marszałek rzekł skarbnikowi, że ja to zrobiłem, ten był tym zdumiony.
Ujrzałem, że skrzynia, którą otworzyłem, należała do Mikołaja de Choisi, jednego z ludzi króla. Wyrzuciłem na zewnątrz to co tam znalazłem w srebrze i poszedłem na dziób naszego statku, który mnie przywiózł. I zabrałem marszałka Francji i zostawiłem go ze srebrem, i na galerę, posłałem duchownego trynitarza. Marszałek podał srebro duchownemu na galerę i duchowny posłał je do mnie na statek, tam gdzie byłem. Kiedy podpłynęliśmy do królewskiej galery, zacząłem krzyczeć do króla: „Panie, panie, spójrzcie jak jestem zaopatrzony”. I święty człowiek spotkał mnie chętnie i z wielką radością. To co przyniosłem daliśmy tym, którzy zajmowali się wypłacaniem okupu.”

Cytat z „Czyny Ludwika Świętego króla Francji” Jean de Joinville.

Za przysługę jaką oddali templariusze królowi Francji Jean de Joinville odwdzięczył się pięćdziesiąt kilka lat później, tym razem przeciwstawiając się wnukowi króla Ludwika IX Filipowi IV (Pięknemu).

W pewnym momencie Joinville dowodził nawet 500 osobową armią. Ranny i chory został wyleczony przez Turków seldżucckich. Joinville za swe dzieło został zaliczony w poczet wielkich kronikarzy ( pierwszy Francuski kronikarz piszący po francusku; w średniowieczu słowa zapisywano fonetycznie, ponieważ nie było stałych zasad językowych, a jedynie brzmieniowe znaczenie słów).
Jean de Joinville przeżył 94 lub 95 lat, od 1 maja 1224 roku do 24 grudnia 1317 lub 1319 według innych historyków. ( Zmiana kalendarza juliańskiego na gregoriański i inny dzień końca roku).
Przeżył trzech królów Filipów i trzech Ludwików, dwudziestu papieży - od Honoriusza III do Jana XXII. Po powrocie do Francji był częstym gościem na dworze królewskim, uczestniczył w konsekracji katedry w Chartres, w ekshumacji ciała Marii Magdaleny w Aix w Prowansji.
Po śmierci króla Ludwika IX był w konflikcie z synem Ludwika IX, Filipem III Śmiałym i z jego synem Filipem IV Pięknym, którego „ wyswatał” z hrabiną Szampanii, później królową Joanną z Nawarry.
Najprawdopodobniej ostrzegł Wielkiego Mistrza Templariuszy Jakuba de Molay i członka rodziny męża córki Joinvilla Margaret z drugiego małżeństwa Galfryda de Charnay mistrza Templariuszy prowincjała Normandii, spalonego na stosie 7 lat później razem z Jakubem de Molay. Obaj wielcy mistrzowie Templariuszy nie wierzyli, że Filip IV odważy się zaatakować tę największą siłę militarną średniowiecza, ale profilaktycznie w przeddzień napaści 13 października 1307 roku ( stąd pechowy piątek trzynastego) z Paryża wyjechało 9 załadowanych wozów. Z wybrzeży zniknęła cała flota Templariuszy, a w komturiach i w samym Tempel zostali jedynie starzy emerytowani rycerze i obsługa.
Ale Jean de Joinville otrzymał na przechowanie jeszcze coś, coś co stało się tajemnicą rodu Joinvilla i za co jeśli by tylko ktoś chciał cokolwiek choćby szeptać, jak podają potomni Jan Joinville kopał ich w tyłek. Tym czymś była największa relikwia Chrześcijańskiego świata po stracie „Prawdziwego Krzyża” w 1187 w czasie przed II Krucjatą (1189-1192), a mianowicie płótno, w które miało być zawinięte ciało Jezusa, znane dziś jako „Całun Turyński”, zrabowany z Konstantynopola podczas IV wyprawy krzyżowej (1202-1204, w 1204). 12 kwietnia 1204 krzyżowcy IV krucjaty zdobywają Konstantynopol. Jeden z kronikarzy krucjaty, Robert de Clari, pisze, że całun znika z miasta.
Następnie Templariusze wykradają z własnego statku, który miał wieźć ukradzione skarby i relikwie dla papieża Innocentego III. Zostaje w końcu odnaleziony w mieście Troyes w Szampanii, kiedy to został zaprezentowany publicznie przez wnuka Jeana de Joinville i potomka spalonego na stosie w Paryżu Galfryda de Charnay, Geoffreya II de Charnay. Teoria templariuszy, której autorem jest Ian Wilson, zakłada, iż całun dostaje się w ręce zakonu templariuszy. Płótno do roku 1291 miałoby przebywać w Akce, jednej z ostatnich twierdz krzyżowców w Palestynie, a następnie miało trafić na Cypr.
W 1306 roku całun zostaje przewieziony do Paryża, gdzie znajduje się główna siedziba tego zakonu: Templum. 13 Października 1307 roku zakon rycerski templariuszy zostaje oskarżony przez króla Filipa IV Pięknego o herezję i kult tajemniczego "bożka" w postaci głowy z brodą (w roku 1945 w Templecombe w Anglii odnaleziono na suficie dębowy panel datowany na koniec XIII w. z wymalowanym na nim wizerunkiem brodatej twarzy, która jest bardzo podobna do przedstawienia z całunu; podobnie we Francji, w kaplicy Św. Marii du Menez-Hom, znajduje się krzyż, na którym zamiast figury ukrzyżowanego Chrystusa znajduje się tzw. "mandylion templariuszy" – poprzeczny prostokąt z kamienia, na którym wyrzeźbiona jest płaskorzeźba przedstawiająca samą twarz Jezusa), wskutek czego jego członkowie zostają aresztowani.
19 marca 1314 roku zostaje spalony na stosie ostatni mistrz zakonu templariuszy Jakub de Molay. Wraz z nim ginie również preceptor Normandii, niejaki Gotfryd de Charnay. Wilson sądzi, iż jest to przodek Gotfryda de Charny.
Podczas studiów nad dokumentami związanymi z procesem zakonu templariuszy badaczka tajnych archiwów watykańskich Barbara Frale natknęła się na wzmiankę o młodym Francuzie nazwiskiem Arnaut Sabbatier, który wstąpił do zakonu w roku 1287. W swoich zeznaniach ujawnił on, że w ramach obrzędu inicjacyjnego został zaprowadzony w "tajemne miejsce, do którego dostęp mieli tylko bracia templariusze". Tam pokazano mu "długie, lniane płótno, przedstawiające odbicie postaci mężczyzny" i nakazano oddawać wizerunkowi cześć, trzykrotnie całując jego stopy.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Tadeo dnia Śro 18:46, 27 Lis 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tadeo
Administrator



Dołączył: 02 Lis 2010
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 18:44, 27 Lis 2013    Temat postu:

Pierwsze wiadomości o kulcie całunu w Lirey pochodzą z lat 1350. W 1356 r. biskup Troyes, Henryk z Poitiers, konsekrował kolegiatę w Lirey, a rok później przyznał odpusty pielgrzymom nawiedzającym wystawiany tam całun. Joanna de Vergy (wdowa po Gotfydzie I de Charny) bezskutecznie starała się po 1389 r. o regularne wystawianie całunu w kolegiacie. O wystawieniu z 1357 r. dowiadujemy się z pism kolejnego biskupa Troyes, Pierre'a d'Arcis. W związku ze staraniem Gotfryda II de Charny o wystawianie całunu. Ostatecznie papież Klemens VII bullą z 6 stycznia 1390 r. zezwolił kanonikom z Lirey na wystawianie całunu i udzielanie odpustów .
Materialnym potwierdzeniem historii całunu w tych latach jest ołowiany medalion (wydobyty w 1855 r. z dna Sekwany), na którym przedstawiono rozwinięty całun przy końcach którego znajdują się herby Gotfryda I de Charny i Joanny de Vergy. Przypuszcza się, że była to pamiątka zgubiona przez średniowiecznego pielgrzyma.
Księżniczka sprzedana do Anglii
Przez kilka lat przeprowadzania eksperymentów związanych z odkrywaniem poprzednich wcieleń nagromadziło się wiele dziwnych lub szokujących zdarzeń. Opis samych tylko tych, moim zdaniem najciekawszych relacji z hipnotycznych seansów, zająłby kilkadziesiąt stron, trudność też stanowić może chronologiczne zestawienie tych relacji, tak jeśli chodzi o czas ich pozyskiwania, jego sposób jak i zawiłość łączących te relacje karmiczno personalnych związków obecnie żyjących osób z najróżniejszymi powiązaniami ich z ludźmi żyjącymi w różnych okresach, epokach i historycznych miejscach. Może najlepszym sposobem, aby tego dokonać byłoby rozpatrywanie poszczególnych osób z owej grupy wspólnie inkarnujących się, gdzie na pierwszy plan wysunąłbym kobietę, którą roboczo nazwę Joanna. Moja reinkarnacyjna przygoda z Joanną zaczęła się na którymś z suto zakrapianych alkoholem spotkań towarzyskich, kiedy to pochodząca z dobrego doktorskiego domu Joanna opowiedziała mi pewną historię ze swej młodości. Tak więc Joanna, która miała w dzieciństwie kompleksy spowodowane przeświadczeniem, iż jest zbyt uboga, kiedy to w realiach socjalistycznej Polski posiadanie kilku mieszkań w dwóch miastach, zagranicznego samochodu, niepracującej matki i tak wyręczanej przez pomoc domową, ojca z kilkukrotną pensją przeciętniaka, dodatkowo dorabiającego w swym przydomowym gabinecie i rocznie kilkukrotne wyjazdy zagraniczne, były by marzeniem dla większości Polaków. Ale mimo to Joannie było tego za mało, tak więc wśród swych rówieśników popisywała się niby znajomością języka francuskiego, głosząc że niby właśnie tam co roku wyjeżdża z rodzicami na wakacje, co oczywiście w realiach tamtych czasów nawet dla ojca Joanny było nieosiągalnym luksusem. To jednak co mnie zainteresowało z jakiegoś powodu, to jej dziecięce opowiadanie, gdzie jak to po latach zrelacjonowała - opowiadała, że jest francuską księżniczką sprzedaną przez kogoś w pudle do Anglii ? Mimo, że jeszcze wówczas nie zajmowałem się na poważnie reinkarnacją, lecz nie wiedzieć czemu zaszokowany tym jej dziecięcym pomysłem, obiecałem Joannie rozwikłać ową zagadkę, najprawdopodobniej czując tam echa wczesnej reinkarnacyjnej relacji. Pomysł odszukania jakiś takich bezimiennych osób i dopasowania ich przeżyć z realnie obecnie żyjącą osobą był delikatnie mówiąc szalony. Ja jednak jakby podświadomie wyczuwając klimaty i energię związaną z danymi ludźmi, tak jakbym w jakiś telepatyczny sposób widział ich kompletne jestestwo. Czy była to tylko sugestia, nie wiem, bardziej skłonny byłbym przypuszczać, iż było i jest to jakaś zewnętrzna ingerencja jakiejś inteligentnej istoty realizującej również przeze mnie jakiś swój plan. Tak sceptycy wielokrotnie zarzucali mi czemu tak ja, jak i większość inkarnacji, do których dotarliśmy w swych „badaniach” dotyczyło żywotów ludzi oficjalnie uważanych jako tych z tak zwanej „wyższej półki”? Oczywiście ja osobiście nie zawsze uznaję jakiegoś władcę czy na przykład papieża za koniecznie kogoś wybitnego, lecz jakby nie było, jeśli dane jest jemu piastowanie tak wysokiego urzędu coś ważnego może za tym stać? Prawdę mówiąc nie wiem i jest to dla mnie równie nieodgadnione a nawet szokujące, skąd tak wielką ilość tych inkarnacji odnalazłem wśród mych znajomych. Może chodzi o to, iż po prostu w zasadzie nie istnieją dobrze udokumentowane życiorysy pospolitych ludzi. Może jakaś świadomość reinkarnacji jest jedynie możliwa wśród tych bardziej „dożytych” dusz, co automatycznie daje im szanse na lepsze pozycje w społeczeństwie. Może jest to rodzaj manipulacji jakichś sił, abym (abyśmy) uwierzyli właśnie w to, co zostało nam przekazane (ale poco ?). Ostatnimi możliwościami byłaby idea, iż niezależnie czy żyjemy raz czy wielokrotnie, to jednak nas pomysł na życiowy scenariusz czerpiemy z czegoś na wzór „Kroniki Akaszy” czy „Pola morficznego” według Ruperta Sheldrake’a. Jakkolwiek jednak by nie było, tak cała sprawa, jak i przekaz może być czymś arcyciekawym, jeśli nie najciekawszym i najważniejszym dla ludzkiego zrozumienia samego siebie i miejsca w otaczającym nas świecie. Wracając jednak do sprawy Joanny, pochodzi ona podobno od polskiego króla elekcyjnego Stanisława Leszczyńskiego, może to tylko ich rodzinne legendy choć w czasach panującego socjalizmu dość niebezpieczne było chwalenie się czymś takim, a są przecież jeszcze ”rodowe” kilkuset letnie naczynia, które z pieczołowitością Joanna wraz ze swą siostrą przewoziły do Kanady i USA. Tak więc może jednak nie całkiem szlachectwo zamiera wraz z co niektórych śmiercią fizyczną i jako rodzaj bonusa, promocji czy zadośćuczynienia, w jakiś sposób również przenoszone jest do kolejnych egzystencji. Jeśli więc nie istnieje coś takiego jak przypadek czy zbieg okoliczności lub na przykład mniejsze na to jest prawdopodobieństwo, jeśli chodzi o jakichś „wybranych”, to wówczas mamy do czynienia z tak zwanym „Bożym Planem” (oczywiście nie rozumiejąc boga tym zarządzającego jako np. judo-chrześcijańskiego JAHWE), lub tak jak głoszą to hinduskie Purany jesteśmy po prostu schwytani w jakąś całkowicie lub częściowo ograniczającą nas pętlę czasoprzestrzenną. Tak więc znów wracając do Joanny i przypominając, iż może nie być przypadków, to jakiś czas po odnalezieniu przeze mnie związanego ze mną Jana de Joinville, czując bliską karmiczną więź także z Joanną odczułem dziwny związek losów jej i jej siostry z czasem życia Joinville, czyli niby ze mną i dwiema średniowiecznymi księżniczkami Burgundzkimi (prowincja Francji) Joanna i Blanka Burgundzka. Wówczas istotnym elementem w mych, swego rodzaju intuicyjnych wizjach, była rola pudła o którym pisała Joanna w dzieciństwie. A tutaj te dwie wraz z jeszcze jedną ich kuzynką Małgorzatą Burgundzką, zostały skazane i uwięzione w 1314 roku w słynnej sprawie wieży Nesle (za cudzołóstwo). Ważnym dla mych rozważań w całej sprawie była kaźń kochanków księżniczek, kiedy to w więziennych zakratowanych pudłach musiały oglądać tortury i śmierć braci d’Aunay. Joanna miała w tym okresie bardzo drastyczne sny (również wcześniej), w których brała czynny udział rozczłonkowując ludzkie ciała. Tak więc zaproponowałem Joannie, aby zapoznała się z historycznym opisem Blanki Burgundzkiej i literackim opisem całej średniowiecznej intrygi pięknie opisanej w powieści Maurice Druon-a „Królowie Przeklęci”. Po jakimś czasie Joanna spotkała się ze mną oznajmiając mi autorytatywnie, iż nie była Blanką, ale Joanną Burgundzką. To dziwne stwierdzenie było w dwójnasób szokujące, po pierwsze, że Joanna po prostu nie wyśmiała mnie, tak jak uczyniłaby to większość znanych mi osób, po drugie na początku sądziłem, iż Joanna po prostu woli być tą lepszą, której wina stanowiła jedynie stręczycielstwo i organizowanie schadzek kochanków, a nie faktyczną zdradę królewskich synów. Późniejsze zdarzenia, poszlaki jak i charakter obu sióstr przemawiały za tym, iż właśnie młodsza siostra Joanny, którą może nazwę od teraz Blanka bardziej pasowała do roli młodziutkiej księżniczki Blanki niż Joanna. Lecz te pierwsze intuicyjne ustalenia były tylko czubkiem góry lodowej zdarzeń i naszych reinkarnacyjnych śledztw, a niedługo później Joanna, która wespół ze mną lub całkiem ode mnie nie zależnie, dokonywała prawdziwych cudów w mojej opinii trafnych reinkarnacyjnych współzależności, przy pomocy specjalnie do tego stworzonych diagramów i wahadełka, stała się mym najlepszym medium. Pierwszy hipnotyczny seans na kilku członkach owej już dobrze zaprzyjaźnionej grupy ludzi odbył się w moim domu i na poddanie się eksperymentowi zgodziły się dwie panie, z czego kiedy w przypadku pierwszej z nich można by uznać eksperyment za udany (nazwę ją Dzidzia) i o jej przypadku napiszę w innym miejscu, Joanna nie dawała się zahipnotyzować i kiedy już skłoniłem ją, aby siłą wyobraźni znalazła się na plaży (jej ulubione miejsce) i zaproponowałem, aby skupiła się na jakimś szczególe, może przedmiocie mogącym być pozostawionym na tej wyidealizowanej plaży, Joanna krzyknęła, że widzi puszkę po piwie i zaczęła się śmiać. Tego dnia nie było sensu już próbować dalej, jednak nazajutrz rano, kiedy zrelaksowana Joanna w stroju Ewy opalała się na dachu domu, w którym mieszkała używając techniki jaką próbowałem wprowadzić ją poprzedniego dnia w stan hipnozy osiągnęła to sama. Najpierw rozpoznała siebie pod postacią mężczyzny w średnim wieku o azjatyckich rysach twarzy, którego nazwała „chińczykiem”. Był to jakiś bogacz lub dygnitarz, gdyż był noszony przez czterech ludzi w czymś w rodzaju lektyki. Joanna nie lubiła ani owego mężczyzny ani otoczenia i czasów kiedy to miałoby być, wiedziała również, że prawdopodobnie poddani, których mijał, jakoś nieszczerze się jemu kłaniali. Kiedy Joanna postanowiła dowiedzieć się jak chińczyk umarł , zobaczyła jego w znajomej sobie lektyce i czterech niosących go mężczyzn, którzy teraz brnęli w gliniastym błocie aż jeden z nich się potknął, a pozbawiona balansu lektyka pochyliła się sprawiając, że chińczyk wypadł z niej uderzając głową o kamień. Ta autohipnoza była swojego rodzaju przełomem, gdyż od tego czasu z Joanną przeprowadziłem dziesiątki udanych seansów, lecz zanim do tego doszło nauczyłem Joannę innej techniki. Było to intuicyjne odszukiwanie wcieleń zadając o nie pytania na specjalnie do tego celu wykonanych diagramach poprzez wykorzystanie wahadełka, które wskazywało (przez swe wychylanie) kolejne litery, cyfry czy niekiedy całe słowne znaczenia, na przykład całe zapisane popularne imiona (diagram imion), powody śmierci (specjalny diagram z najczęstszymi przyczynami śmierci, na przykład przez otrucie lub śmierć w czasie wojny). Kiedy już przeprowadziłem na Joannie kilka seansów hipnotycznych i potrafiliśmy już w jakiś chronologiczny sposób poukładać jej poprzednie życia numerując kolejne z nich tak, że im kolejne życie miałoby być starsze tym miało mieć wyższą liczbę. Przy którymś z takich zaprzeszłych żyć Joanna umierała w połogu zostawiając dwóch dorastających synów i męża jakiegoś polityka lub kupca. Podczas tego pełnego emocji widzenia poczułem, iż z jakiegoś powodu ważnym jest ósme wstecz życie Joanny, co po seansie jej zasugerowałem. Kilka dni później Joanna sama postanowiła odnaleźć tę inkarnację używając właśnie diagramów i wahadełka.
Owa relacja jest skrócona o długotrwałe potwierdzania każdego z uzyskanych odpowiedzi, przygotowań itp.
1 pytanie: Czy byłam kobietą czy mężczyzną
Odp. Kobieta
2 pytanie: Na ile liter było moje imię.
Odp. Wahadełko wskazało liczbę 8.
Kolejno wybierane litery zaczęły tworzyć coś, co Joannie w niczym nie przypominało znanego jej imienia, a co zaczynało brzmieć jak: T E O P. Joanna chciała zrezygnować, sadząc iż popełniła błąd, lecz szkoda było jej już poświęconego czasu, tak więc kontynuowała wyszukiwanie jedynie siłą rozpędu. Kiedy odnalazła kolejne litery H A N O , była tym bardziej zrezygnowana czytając efekt swych zmagań jako Teophano. Spytała więc o swego domniemanego męża, który według diagramu miał mieć 5 liter w imieniu i kiedy po kolejnych czterech literach zobaczyła imię OTTO znów pomyślała, ze cały jej eksperyment to stek bzdur, gdyż znała imię Otto, a nawet takie samo nazwisko miała pochodząca z Niemiec matka kuzyna męża Joanny, ale co miałaby znaczyć ta piąta litera, którą okazało się być N? Joanna zapytała swego męża czy kiedykolwiek słyszał o imieniu OTTON, on zaś oznajmił, że nie, ale może to być jakieś szwedzkie imię. Joanna wzięła więc atlas i otwierając na mapie Europy „spytała” wahadełka o potwierdzenie pochodzenia imienia Otton, automatycznie ustawiając ostrze wahadełka przy Szwecji, lecz ku jej zdumieniu wahadełko samo kierowało się w stronę terytorium Niemiec. Nie wiem jak będąc Polakiem można nie słyszeć o bitwie pod Cedynią (972rok), kiedy to wojska Ottona 1 starły się w wojskiem Mieszka 1, ale najwidoczniej ani Joanna ani jej mąż nie uważali w piątej klasie na lekcji historii. Tak czy inaczej, kiedy Joanna otworzyła encyklopedię, aby zobaczyć czy takie imię jak Otton w ogóle istnieje, została zlana zimnym potem, gdyż przeczytała: Otton I, Otton II, Otton III imię cesarzy niemieckich, a przy Ottonie II było napisane coś podobnego do tego tekstu: „Otton II (ur. 955, zm. 7 grudnia 983 w Rzymie) - król niemiecki od 973, cesarz rzymsko-niemiecki od 980 z dynastii Ludolfingów. Syn Ottona I i Adelajdy”. A dalej: „Miał jedyną żonę księżniczkę bizantyńską Teofano- lub Teophano, którą poślubił 14 kwietnia 972 roku w Rzymie. Ślubu udzielił papież Jan XIII. Tego samego dnia została ukoronowana na królową Niemiec i cesarzową (Otton II był cesarzem od 967 roku do śmierci ojca w 973 roku)”. Jednak w encyklopedii powszechnej było napisane, iż potomstwem Ottona i Teophano był jedynie syn Otton III, a Joannie podczas jej badań wyszło, iż mieli oni pięcioro dzieci, co dopiero potwierdziło się podczas poszukiwań w Internecie. „Odkrycie” Teophano jako domniemanego wcielenia Joanny było prawdziwym „kamieniem milowym” w naszych reinkarnacyjnych poszukiwaniach i nie tylko zapoczątkowało „lawinę” krzyżujących i zależnych inkarnacji poddanych przez nas „badaniu” osób, w sumie około stu inkarnacji w co najmniej siedmiu (dotychczas odkrytych głównych) epokach historycznych. Nasze dociekania, poszukiwania i pewne dziwne sugestie czy wizje, tak przy tym, jaki i przy wielu kolejnych historycznych postaciach, ujawniły dużo więcej niż niejednokrotnie przetrwało do naszych czasów o zdarzeniach i towarzyszących im klimatach, nastrojach i wielu nieznanych historykom faktach. W tym konkretnym, dotyczącym Joanny i jej prawdopodobnej inkarnacji w postaci Teophano przypadku, oprócz wielu ściślejszych niż znają to historycy faktów (np. daty urodzin i śmierci), dzięki reinkarnacyjnym „śledztwom” Joanny dotarliśmy do jeszcze ciekawszych, a za razem bardziej szokujących ustaleń. Chodzi mianowicie o otrucie Teophano w 991 roku, aby móc bezkarnie zdominować i przejąć władzę nad jej młodym jedenastoletnim wówczas synem Ottonem III, kiedy to zaraz po śmierci Teophano Gerbert z Aurillac (późniejszy papież Sylwester II) udaje się na dwór cesarski i zostaje wychowawcą młodocianego Ottona III. Kiedy Otton III nie daje się zmanipulować w 1002 roku zostaje również otruty przez watykańskich siepaczy, co doprowadziło do długowiekowego konfliktu między późniejszymi Cesarzami rzymsko –niemieckiego cesarstwa (Świętym Cesarstwie Rzymskim Narodu Niemieckiego) a Watykanem. Może w tym miejscu wskazany by był krótki rys historyczny wzbogacony o rezultaty naszych „śledztw”, dociekań i inkarnacyjno- karmicznych zależności. Oficjalnie: „Otton III (ur. 980, zm. 23/24 stycznia 1002) – władca niemiecki z dynastii Ludolfingów. Król Niemiec od 983, cesarz rzymsko-niemiecki od 996 roku”.
W naszych poszukiwaniach odnaleziony w obecnej inkarnacji jako starszy kuzyn obecnego męża Joanny. Jak wspominałem, w obecnym życiu jego matka była niemieckiego pochodzenia z domu Otto. Jego młodszy kuzyn, obecny mąż Joanny, to z kolei wielokrotny mąż, kuzyn, szwagier a nawet prawnuk Joanny w jej wielu inkarnacjach. Mąż i wnuk i kochanek obecnej siostry Joanny Blanki, a w omawianej inkarnacji Joanny jako Theophano jej mąż Otton II, ojciec swego kuzyna i syn siostry Joanny w tamtym życiu, mającej być Świętą Adelajdą żoną Ottona I, notabene(jak dotychczas) nigdy nie odnalezionego w naszych poszukiwaniach. Lecz wracając do tej naszej jednej z wielu reinkarnacyjnych intryg - Otton III vel kuzyn męża Joanny, których nazwę po kolei - męża Joanny mianem Karol, a jego kuzyna Henryk. Tak więc Otton III (Henryk) jeszcze jako dziecko za życia ojca został wybrany na króla Niemiec w 983 roku. Ze śmiercią Ottona II wiąże się też pewna tajemnica (wielokrotnie w Karola inkarnacjach następowały tragiczne zgony {naturalna śmierć} na wyjazdach lub zaraz po nich, raz zdarzyło się to kiedy wracał do swej żony po krucjacie, wówczas miała nią być Blanka , kiedy indziej po powrocie z wojaży do swej kochanki, którą była Joanna, a jako Otton II zmarł w Rzymie zanim zdążył wyruszyć na północ w kampanii przeciwko zbuntowanym Słowianom). Po śmierci Ottona II jego syn (Otton III vel Henryk) został koronowany na cesarza rzymsko-niemieckiego 21 maja 996.

Jego matka, Teofano, sprawowała władzę jako regentka do swojej śmierci w 991 roku (kiedy to została otruta). Następnie matka Ottona II, Święta Adelajda rządziła jako regentka do osiągnięcia przez Ottona III dojrzałości(obecnie Blanka siostra Joanny). Kiedy Otton III (Henryk) objął samodzielne rządy dążył do ustanowienia w Rzymie swojej cesarskiej stolicy i budowy uniwersalnej władzy cesarskiej na wzór antycznego imperium rzymskiego. Po śmierci swojego kuzyna, Grzegorza V, zapewnił wybór w 999 roku na tron papieski swojego współpracownika (a wcześniej nauczyciela) Gerberta z Aurillac, który przyjął imię Sylwester II (z wielu względów bardzo ciekawa, jak i kontrowersyjna postać{na razie jeszcze nie odnaleziony}. Rok po śmierci Ottona III zginął w Rzymie, w tajemniczych okolicznościach, co stało się podstawą dla różnych legend o jego śmierci. Miał być według nich porwany przez diabły. Otton II był uznawany za cesarza-ascetę, wykazującego szczególny pietyzm, choć jego zachowania religijnie, takie jak pójście boso do Gniezna w 1000 roku, wpisywały się w ówczesny system rytuałów władzy. W 1000 roku, przy okazji pielgrzymki do grobu świętego Wojciecha, również pozyskał Bolesława Chrobrego (inna historia zazębiająca się z naszym kręgiem reinkarnacyjnym, którą może kiedyś także opiszę). Podczas zjazdu gnieźnieńskiego utworzono niezależną polską organizację kościelną z metropolią w Gnieźnie i biskupstwami w Krakowie, Kołobrzegu i Wrocławiu. Status utworzonej również diecezji poznańskiej pozostaje sporny. Arcybiskupem gnieźnieńskim został brat Wojciecha, Radzim (Gaudenty). Bolesław Chrobry został również uznany przyjacielem Świętego Cesarstwa Rzymskiego i niezależnym władcą, cesarz Otton wyróżnił go dając mu włócznię św. Maurycego i gwóźdź z Krzyża Pańskiego, przy czym cesarz założył mu na głowę swój diadem cesarski. Bolesław podarował Ottonowi relikwiarz św. Wojciecha i chorągiew triumfalną.

Otton III zmarł 23 stycznia 1002 roku, na zamku Paterno w Falerii (płn. Lacjum, prowincja Viterbo), w trakcie próby zdobycia Rzymu, z którego musiał uchodzić przez wybuch rebelii ludowej. Powody jego śmierci są niejasne. Według niektórych źródeł zmarł na malarię, według innych zatruł się jedzeniem, a według jeszcze innych został celowo otruty. Nie pozostawił potomków. Za jego panowania cesarstwo nie zyskało żadnych ziem – wręcz przeciwnie, utraciło Połabie, Milsko i Łużyce. Tron po nim objął jego kuzyn Henryk II Święty. I właśnie w tym miejscu dochodzimy do bardzo intrygującej historii związanej z tak zwaną „Donacją Konstantyna”, będącą najsłynniejszym fałszerstwem średniowiecza, a jednocześnie fascynującą zagadką historyczną, z którą uczeni borykają się od stuleci.
[link widoczny dla zalogowanych]
Donacja Konstantyna (łac. Constitutum Constantini lub Donatio Constantini) – sfałszowany dokument, na mocy którego niby cesarz rzymski Konstantyn Wielki nadaje Kościołowi liczne dobra i przywileje.
Donacja Konstantyna to dokument spisany po łacinie sporządzony rzekomo przez cesarza Konstantyna Wielkiego, w którym opowiada on o swoim nawróceniu na chrześcijaństwo i przekazuje papieżowi Sylwestrowi I zwierzchnictwo nad połową swojego cesarstwa. Pierwsze oficjalne lingwistyczne wątpliwości co do autentyczności dokumentu pojawiły się już pod koniec średniowiecza. Podnoszono przede wszystkim, że nie mógł on powstać w IV w. n.e., na co wskazywałaby jego treść.
Dokument mówi, iż dla siebie cesarz wybuduje na wschodzie nową stolicę, której nada swoje imię, a w samym Rzymie zlikwiduje administrację państwową, „gdyż jest niewłaściwym, by świecki władca sprawował władzę tam, gdzie Bóg ustanowił rezydencję głowy religii chrześcijańskiej”. Donacja kończy się groźbami pod adresem tych, którzy ośmielą się podważyć postanowienia dokumentu oraz potwierdza, iż donacja jest autentyczna, podpisana osobiście przez cesarza, a jej oryginał złożono w grobie św. Piotra.
- Dokument ten jest napisany bardzo słabą łaciną, zupełnie niepasującą do kancelarii papieskiej. Następna sprawa to różnego rodzaju niekonsekwencje, chociażby podporządkowanie przez cesarza patriarchatu konstantynopolskiego, którego wtedy nawet nie było oraz błędy erudycyjne. Najbardziej jaskrawy przykład tych ostatnich to "satrapowie Konstantyna Wielkiego". Tak są tutaj nazwani dostojnicy dworu cesarskiego. (To zupełne horrendum dla kogokolwiek, kto nawet średnio jest obeznany z dworem cesarskim w późnym Rzymie –tak na ten temat mówił w Jedynce prof. Jacek Soszyński z Uniwersytetu Warszawskiego).
Teorie o rzeczywistej dacie powstania Donacji Konstantyna można podzielić na trzy kategorie. Pierwsza nawiązuje do Donacji Pepina Krótkiego z połowy VIII w. i ustanowienia Państwa Kościelnego, druga do cesarskiej koronacji Karola Wielkiego z 800 roku, a trzecia do połowy IX w. i państwa frankijskiego.
Cała intryga w bardzo drastyczny sposób odnosi się do naszej sprawy, gdyż jako pierwszy dokumentowi i zawartym w nim treściom dyskredytującym władzę cesarską sprzeciwiał się Otto III (., Nie godzi się, by władca świecki sprawował panowanie"). Kiedy młody cesarz Otton III w 1001 roku oficjalnie uznał „Donacje Konstantyna” za fałszerstwo rok później już nie żył. Ten młody (22 lata) zdrowy, energiczny mężczyzna odbywający bose pielgrzymki umiera w momencie, kiedy zbliża się do niego orszak jego przyszłej i niedoszłej żony.
Co ciekawe, Adelajda najstarsza siostra Ottona III (urodziła się w 977 r. Obdarzono ją godnością przełożonej klasztoru w Kwedlinburg, gdzie przebywała do swego zgonu w 1043 r.) to według naszych dociekań w obecnym życiu żona Henryka (kuzyn męża Joanny), nazwę ją Maria.
Minął jakiś czas, a razem z nim nieco zmniejszyły się nasze emocje związane z odnajdywaniem swych reinkarnacyjnych powiązań. Na polu zostałem w zasadzie sam, próbując duchowo i intuicyjnie powiązać wspólne osiągnięcia. Medytując pewnego dnia zobaczyłem (widzenie symboliczno spirytualne) Joannę w zbroi , najpierw nawet pomyślałem, że chodzi tutaj o tę słynną Joannę, czyli Joannę d’ Arc, lecz w owym widzeniu panował jakiś inny klimat i to nie tylko chodzi o klimat emocjonalny. Poza tym nie dość, że raczej nie była ona dziewicą (widziałem wokół niej kilkoro dzieci i męża) zobaczyłem jej orszak i ją samą w czymś w rodzaju skrzyni na kołach z oknami (coś na wzór powozu), w którym wjeżdżała do kraju, gdzie na szkarłatnym tle sztandarów widniały złote lwy. Anglia – pomyślałem, przypominając sobie dziecięce opowiadanie Joanny o księżniczce francuskiej sprzedanej w pudle do Anglii. Tym razem poszukiwania odpowiednika tej postaci okazały się nad wyraz proste i wszystkie poszlaki wskazywały tylko jedną kandydaturę czyli Eleonorę Akwitańską. Kiedy zakomunikowałem o swej wizji i odszukaniu bohaterki Joanny opowieści z dzieciństwa Joanna jak mi się zdawało nie przyjęła tej wiadomości z podobnym podekscytowaniem jaki towarzyszył mi. Był to czas kiedy wielu znajomych, wraz z moją rodziną, z politowaniem podchodziło do mych zainteresowań, a często nawet kręcąc za moimi plecami młynki na czole, wypowiadali pod moim adresem słowa dezaprobaty, a nawet agresji. Powody były różne, od zwykłej ignorancji do podpierania się dogmatycznym stanowiska kościoła katolickiego, głosząc np. „W naszej religii nie ma czegoś takiego jak reinkarnacja, są jedynie nawiedzenia przez szatana”. Dla Joanny też była to już coraz bardziej przebrzmiała moda jakiegoś sezonu, lecz podczas którejś z wizyt w Polsce nieśmiale zwierzyła się ze swych przeżyć i dociekań rodzicom - i jak matka na początku nieco nie mogła pojąć zainteresowań córki, tak ojciec zwierzył się Joannie ze swych pokrewnych utajanych zainteresowań, jak i podobnych wizji, a nawet odczuć związanych z jego prawdopodobnymi poprzednimi egzystencjami. Po powrocie do Kanady Joanna z nowym zapałem zabrała się do kręcenia wahadełkiem po diagramach. Jej założeniem było odszukanie dziesięciu inkarnacji swego ojca, z czego wynikło wiele ciekawych wizji i zaskakujących powiązań, na których zapisanie trzeba by poświęcić dużo czasu i energii. Wspomnę więc jedynie o jednym z żyć, kiedy to ojciec Joanny miał być jej synem o imieniu Henryk. Oprócz prawidłowych dat urodzin i śmierci Joanna wyszukała, iż został on w jakiś sposób odtrącony przez jej męża i odczuła jakiś nieukojony żal i smutek, że nie mogła być razem z nim. Tą historyczną postacią mógł jedynie być Henryk Plantagenet, zwany również "Młodym Królem" (the Young King, ur. 28 lutego 1155, zm. 11 czerwca 1183 w zamku Martel w Turenii), drugi z pięciu synów Henryka II Plantageneta, króla Anglii, księcia Normandii i hrabiego Andegawenii oraz Eleonory, dziedziczki księstwa Akwitanii. Skłócony z ojcem uciekł w 1180 r. na dwór króla Ludwika VII. Ludwik zmarł w tym samym roku i jego następcą został jego syn, Filip II. Podczas koronacji Filipa 1 listopada 1180 r. Henryk szedł w orszaku koronacyjnym niosąc królewską koronę. Później został mianowany przez Filipa honorowym seneszalem Królestwa Francji. Rzeczywista Eleonora spiskowała wraz ze swymi synami przeciwko mężowi . Itak np. w marcu 1173 r. zawiedziony brakiem realnej władzy i podburzany przez przeciwników ojca Henryk Młody Król (drugi syn Eleonory) rozpoczął otwartą rebelię. Wkrótce później uciekł do Paryża. Tam, jak pisze kronikarz, młodszy Henryk, który działał na szkodę swojego ojca, podburzany przez francuskiego króla ruszył do Akwitanii, gdzie jego dwaj młodsi bracia, Ryszard (na rzecz którego w 1172 r. Eleonora zrezygnowała z rządów w Akwitanii, a który był jej ulubionym synem) i Godfryd, żyli razem z matką, która swoimi namowami skłoniła ich do przyłączenia się do buntu. Królowa wysłała Ryszarda i Godfryda do Francji. Kiedy synowie przybyli do Paryża Eleonora nakłoniła do buntu swoich akwitańskich wasali. W kwietniu Eleonora opuściła Poitiers i udała się do Paryża, ale została aresztowana po drodze i odesłana do Rouen. Henryk II nie ogłosił publicznie aresztowania żony. Co działo się z nią przez najbliższy rok nie jest jasne. 8 lipca 1174 r., Henryk zabrał Eleonorę na statek odpływający z Barfleur. Po przybyciu do Southampton Eleonora została przewieziona do zamku Winchester lub Sarum i tam uwięziona. Jak wspominałem również Joanna Burgundzka, była więziona, a później zrehabilitowana, obie też przeżyły swych królewskich mężów. Tych podobieństw jest jeszcze więcej i świadczą one o swego rodzaju powielaniu życiowych scenariuszy, nawet pewne daty, imiona czy nazwy bywają często swego rodzaju anagramami i archetypowymi symbolami, na co może podam przykłady przy okazji innych mych reinkacyjnych śledztw. Jak zapewne wielu pamięta klasyczny już film „Lew w Zimie” z 1968 r. w reżyserii Anthony'ego Harveya, gdzie rolę Eleonory zagrała Katharine Hepburn (która za tę rolę otrzymała Oscara), tak jak jest to pokazane w filmie Eleonora była więziona przez około 16 lat i przenoszona z miejsca na miejsce, aby uniemożliwić próby jej odbicia. Zakazano jej kontaktów z dziećmi, nawet wówczas, gdy była wypuszczana na specjalne okazje, takie jak Boże Narodzenie. Niedaleko Shrewsbury i Haughmond Abbey znajduje się Queen Eleanor's Bower, pozostałości po trójkątnym zamku, który najprawdopodobniej był jednym z więzień Eleonory Akwitańskiej. Inne znane nam miejsca jej uwięzienia to: Wieża Tour du Moulin, na zamku w Chinon, we Francji oraz Old Sarum w Anglii. Po śmierci Pięknej Rosamundy Henryk pogodził się z Eleonorą. W 1183 r. przewiózł żonę do Normandii, gdzie pozostała ona przez 6 miesięcy. W 1184 r. wróciła do Anglii. Miała już znacznie więcej swobody niż poprzednio, ale wciąż pozostawała pod ścisłym nadzorem. Zaczęła nawet uczestniczyć w rządzeniu państwem. Eleonora w swych dwóch małżeństwach najpierw z Królem Francji Ludwikiem VII a następnie Królem Anglii Henrykiem II miała łącznie dziesięcioro dzieci - 5 córek i 5 synów, z których najsłynniejszym był Ryszard I Lwie Serce. Jako jedyna monarchini brała udział w II wyprawie krzyżowej u boku swego męża Ludwika VII, i jako jedyna była zarówno królową Francji jak i królową Anglii, a przyłączając Akwitanię dodała do godła Anglii jeszcze jednego złotego lwa na czerwonym tle (od 1198 roku.)
To zdarzenie dotyczy pewnego znajomego dam jemu na imię Tomek, a początek tej historii mógłby się zaczynać jak wespół z Tomkiem jego żoną nazwę ją Karolina i jeszcze z czterema parami znajomych (łącznie ze mną i moją żoną) planowaliśmy wspólny dwu tygodniowy wypad na Kubę do Varadero. Poniekąd to właśnie Karolina i Tomek namówili nas aby właśnie jechać na Kubę gdyż dokładnie rok wcześniej ich córka brała ślub w Kajo Koko we wschodniej części Kuby. Karolina i Tomek byli nie tylko zafascynowani klimatem i plażami, ale bardzo litowali się nad losem tubylców zostawiając im co tylko mogli. Wspólnie jednak planowaliśmy lecieć do Varadero gdyż mieści się ono o wiele bliżej Hawany, którą większość naszej wycieczki zamierzała zwiedzić. Ja z żoną pojechaliśmy tam z mieszanymi uczuciami gdyż wiedzieliśmy czego można się tam spodziewać ogólnie z kiedyś kwitnącego miasta zrobiona masakra i agonia. Lecz wrócę do jednego ze spotkań przedwyjazdowych, kiedy to zamiast dodatkowo omawiać Kubańskie atrakcje turystyczne postanowiliśmy przeprowadzić na Tomku seans hipnotyczny do past life. Po rutynowych zabiegach relaksacyjnych doszedłem do właściwej hipnozy lecz Tomek przez prawie dwie godziny nie potrafił nic zobaczyć Dopiero kiedy już wyprowadziłem go z transu powiedział, że na sam koniec zobaczył głowę Indianina profilem w pełnym pióropuszu? Uczestnicy seansu a przede wszystkim Karolina zignorowali tę jego krótką wizję a Tomek może jako zadość uczynienie za nieudany seans opowiedział pewną historie. Tomek od kilku lat po tym jak zbankrutowała rzeźnia w której pracował zatrudnił się jako pielęgniarz w szpitalu (dopiero później dotarło do mnie jaką to miało wymowę kiedy z rzeźni trafia się do szpitala).
Wtedy jednak Tomek w swej opowieści wspomniał o jakiejś pielęgniarce polskiego pochodzenia, która zajmowała się numerologią i ona to widząc kiedyś Tomka zaczepiła go, mówiąc, iż jej zdaniem jest on wcieleniem jakiegoś amerykańskiego żołnierza sprzed wieku, argumentując swój pomysł tym, iż obaj byli urodzeni w tym samym dniu (15 marca). Oczywiście Tomek nie przywiązując specjalnie wagi do tego co mówiła o nim pielęgniarka nie zapamiętał o kogo jej wówczas chodziło. Zapamiętał jednak jej opowieść łączącą się z tymi dziwnymi zainteresowaniami owej pielęgniarki. Mianowicie opowiedziała ona Tomaszowi, iż kiedyś medytując usłyszała w swej głowie coś, co brzmiało jak Buffalo Falls, nie znalazła jednak logicznego wytłumaczenia cóż owe dwa słowa mogą znaczyć. W wolnym tłumaczeniu na polski można by te słowa zrozumieć jako wodospad lub upadek bizonów. Tak czy inaczej, jakiś czas później owa pielęgniarka wybrała się ze znajomym na jakąś wycieczkę do jakiegoś miejsca w USA, lecz prowadzący samochód chłopak dziewczyny zabłądził, a szukając jakiegoś skrótu, aby trafić na odpowiednią drogę ruszył jakąś boczną dróżką. Jechali tak jakiś czas aż dziewczyna w pewnym momencie krzyknęła „stop” i wysiadając z samochodu podbiegła do drogowskazu z napisem „Buffalo Falls”. Kiedy po namowie swego chłopaka udali się w miejsce wskazywane przez drogowskaz ich oczom ukazało się urwisko, a informacja tam umieszczona głosiła, że było to miejsce gdzie Indianie zaganiali stada bizonów, a te spadając w taką pułapkę ginęły. Kiedy dziewczyna stanęła przy krawędzi przepaści doznała wizji, w której zobaczyła siebie, iż była Indianką, której biali ludzie wymordowali rodzinę. Zdesperowana Indianka popełniła samobójstwo skacząc w przepaść.
Opowieść Tomka była ostatnim chyba reinkarnacyjnym akordem tego wieczoru, gdyż jak to zwykle wówczas bywało w zwyczaju tańce i zabawa kończyły niemal każde nasze spotkanie. Na kolejne „organizacyjne” spotkanie umówiliśmy się w mieszkaniu Tomka. Rano w sobotę przed spotkaniem u Tomka akurat odkurzałem w naszym domu (prawdopodobnie sprzątałem po jakiejś domowej partanince wolno posuwającego się remontu) kiedy zobaczyłem oczyma podświadomości a może wyobraźni amerykańskiego kawalerzystę w granatowym mundurze, i niby głos który powtórzyłem głośniej „on zabijał Indian”. Na spotkaniu w mieszkaniu Tomka nie mówiąc o swej wizji jeszcze raz zagadnąłem jego o znajomą pielęgniarkę i jej sugestie jakoby Tomek miał by być jakimś tam żołnierzem, Tomek jeszcze raz powtórzył, że nie wie o kogo jej chodziło i obiecał, iż kiedy ją spotka o to spyta lecz zarzekał się jednocześnie, że nie będzie to wcale takie proste gdyż pracują na różne zmiany i nie we wszystkie dni tygodnia. Tej soboty Tomek właśnie szedł na nockę zaraz po naszym spotkaniu, na niedzielę zaś umówiliśmy się w mieszkaniu Joanny. Następnego dnia u Joanny Tomek zaraz po przywitaniu podał mi karteczkę na której widniały imię nazwisko i data urodzenia „Thomas Custer March 15, 1845”, okazało się bowiem, iż właśnie na owej nocnej zmianie z soboty na niedzielę pielęgniarka pracowała razem z Tomkiem (niema przypadków). Dla mnie osobiście nic nie mówiło nazwisko Custer lecz moja zona miłośniczka Winnetou, westerny i wszelkiego rodzaju przygodowo podróżniczych książek myląc Tomasa z jego bratem słynnym mordercą Indian generale George Armstrongu Custerze (ur. 5 grudnia 1839 w New Rumley w Ohio, USA, zm. 25 czerwca 1876 w bitwie nad Little Bighorn, Montana) dowódca amerykański, podpułkownik armii stałej i generał brygady ochotników, absolwent akademii wojskowej West Point. Między innymi jego postać pojawia się w takich filmach jak: „ Niebieski żołnierz”(Soldier Blue z 1970r.) i „Mały Wielki Człowiek” (Little Big Man z 1970 r.) w roli tytułowej- Dustin Hoffman. (27 listopada 1868 Custer, jako porucznik, obok gen. Philipa Sheridana brał udział w masakrze nad Washita River, w czasie której zamordowano ok. 100 Czejenów). Lecz jego młodszy brat wcale nie był dużo lepszy od George. Ostatecznie obaj bracia zginęli w tej samej bitwie (25 czerwca 1876 nad brzegami rzeki Little Bighorn ) kiedy to zdesperowani i zdecydowani na wszystko Dakotoci, dowodzeni przez Siedzącego Byka i Szalonego Konia, pokonali butnych pewnych siebie amerykanów. Bitwa nad Little Bighorn (zwana także przez Indian Bitwą na Greasy Grass)
[link widoczny dla zalogowanych]
Była wygrana przez Indian, wszyscy uczestniczący w niej żołnierze czołowych kompanii 7. pułku kawalerii oraz towarzyszący im cywile zginęli, ale w efekcie klęski w Stanach Zjednoczonych powstała anty indiańska histeria, której konsekwencją był podbój i eksterminacja Indian przez Amerykanów. Wracając jednak do Thomasa Custera i jego związku z Tomkiem (imię nie prawdziwe, nadane przeze mnie), w encyklopedii była jedynie niezbyt pochlebna wzmianka o starszym bracie Thomasa, na Internecie jednak było wiele szczególnie anglojęzycznych informacji łącznie z fotografiami Thomasa (uderzające podobieństwo fizyczne), jego brata, jak i Indianina, który miał na polu bitwy wyciąć Tomasowi serce z piersi.
Deszcz w Twarz (także Deszcz w Twarzy lub Deszcz na Twarzy, lak. Ite-o-magazu, Ito-na-gaju lub Exa-ma-gozua), ang. Rain-In-the-Face lub Rain in the Face,
[link widoczny dla zalogowanych]
Na kilku fotografiach „Deszcz w Twarz” pokazany jest w pełnym białym pióropuszu dokładnie takim samym jaki w prowadzonym przeze mnie seansie hipnotycznym widział Tomek i jaki po seansie narysował. Dla mnie jednak coś tutaj nie całkiem pasowało gdyż wyrywanie serc bardziej kojarzyło mi się zawsze z Aztekami niż Indianami Ameryki północnej?
O Thomasie dowiedzieliśmy się jeszcze, iż jak głosi między innymi legenda Cheyenów miał on kochankę indiańskiego pochodzenia o imieniu Monaseetah (Mo-nah-se-tah lub Mo-nah-see-tah) z którą według pewnych poszlak mógł mieć dziecko.
Była to córka wodza Cheyenów „Mały kamień”, który został zabity podczas bitwy z 7 pólkiem kawalerii gdzie walczył Thomas Custer pod dowództwem swego brata. George Armstrong Custera, który również mógł mieć kontakty seksualne z 17 letnią Monaseetah, lecz jako bezpłodny nie mógł mieć z nią dziecka, które urodziła.
Było to szokujące odkrycie, lecz jak zwykle przeszliśmy do rutynowego spędzania reszty wieczoru, omawiając przyszły wyjazd i zwierzając się ze swych wcześniejszych wojaży. Tomek po raz kolejny opowiadał o swym wypadku jaki miał miejsce na wakacjach w Dominikanie kilka lat wcześniej. Chodziło o to, iż Tomek z jakiegoś wówczas dla mnie niezrozumiałego powodu nie znosi piaszczystych plaż, jak zwykle kąpał się w przyhotelowym basenie kiedy ktoś z obsługi zainicjował jakąś zabawę ze skakaniem do wody i przepływaniem basenu. Pod presją i namową uwielbiającej wszelkiego rodzaju tańce i rozrywki Karoliny Tomek również zgłosił się do owej konkurencji. Po wskoczeniu do basenu odczuł, że nie może płynąć a jego stopa była luźna i bezwładna, okazało się, że zerwał sobie „ścięgno Achillesa”. Zabieg kosztował około 10 000 $ USA (częściowo później zrefundowane). Od tego czasu Tomek już nie towarzyszył swej żonie w jej dzikich tańcach, a ona nie mogła oczywiście mieć do niego pretensji. Choć na pierwszy rzut oka w małżeństwie Tomka i Karoliny to ona wiedzie prym, lecz nie jest to powodem do jakichkolwiek napięć czy konfliktów. Tomek, który wraz z Karoliną pochodzą z Wrocławia skąd dzięki zainicjowanego Przez Karolinę wyjazdu na emigracje miała jej zdaniem ocalić męża od wszelkich konsekwencji tamtejszego złego towarzystwa w którym mąż Karoliny miał się obracać. I choć Niewinem czy tego wieczoru o tym też wspominała lecz na pewno wspominała o tym kilkukrotnie później.
Minęło kilka dni znów tego dnia zajmowałem się jakimiś pracami remontowymi w swym domu (czasem monotonne wykonywanie jakichś czynności działa u mnie jak medytacja) i w pewnym momencie jakbym znów doznał nagłego olśnienia. Niemalże w jednej chwili zrozumiałem zachowanie Indianina „Deszcz w Twarz”, który wyrwał serce Thomasowi Custerowi, zauważyłem jednocześnie związek Tomka- Thomasa i Hernána Cortésa. O Cortezie wiedziałem stosunkowo niewiele tak więc od razu ruszyłem aby sprawdzić swe przypuszczenia. Po pierwsze zauważyłem anagram tworzący się z nazwisk
CUSTER
CORTES
Gdzie zmieniając pozycje liter trzeciej i szóstej tworzy się jedno z tych dwóch nazwisk, CUSTER – CURTES CORTES- COSTER
Kolejnym anagramem okazały się lata, w których urodzili się Cortes (1485) i Custer(1845)
Wżąłem się więc do sprawdzania życiorysu Corteza:
„Hernán Cortés de Monroy Pizarro Altamirano, marqués del Valle de Oaxaca (znany również jako: Hernando, Fernando lub w Polsce Ferdynand, nazwisko czasem jest pisane Cortez; ur. najprawdopodobniej ok. 1485 w Medellín, Prowincja Badajoz, Estremadura, zm. 2 grudnia 1547 w Castilleja de la Cuesta, Prowincja Sewilla) – hiszpański konkwistador, znany przede wszystkim jako zdobywca Meksyku.”
Hernán Cortés był pierwszym kuzynem z Francisco Pizarro, który później podbił Inków w dzisiejszym Peru (nie mylić z innym Francisco Pizarro, który dołączył Cortésa w czasie podboju Azteków)
Czyż to nie dziwny „zbieg okoliczności”, kiedyś w jakimś artykule reklamującym program komputerowy do poszukiwań polskich swych przodków wyczytałem, że podobno Zawisza Czarny (Sulimczyk z Garbowa) był przodkiem majora „Hubala” czyli Henryka Dobrzańskiego a Mikołaj Kopernik przodkiem Marii Skłodowskiej-Curie. Czy to nie daje do myślenia i nie przywodzi na myśl ech jakiegoś „Boskiego Planu” chyba, że ktoś zauważy w tym jakichś genetycznych cech kiedy w pokoleniu geniuszy mamy geniuszy, w rodzinie wojowników rodzą się wielcy szlachetni wojownicy a z oprawców i morderców mogą jedynie zaistnieć konkwistadorzy?
Cortés urodził się w 1485 w mieście Medellín, w nowoczesnym dzień Extremadura, Hiszpania. Jego ojciec, Cortés
W wieku lat 14, Cortés został skierowany na studia na Uniwersytecie w Salamance
Jednak po dwóch latach, zmęczony szkołą, wrócił do domu, do Medellín, ku irytacji jego rodziców, którzy mieli nadzieję na jego prawniczą karierę. Jednakże te dwa lata w Salamance, i doświadczenie, jako notariusz, najpierw w Sewilli, a później w Hispanioli, dały mu bliską znajomość z prawnymi kodeksami Kastylii, które w przyszłości pomogły jemu usprawiedliwić bezprawny podbój Meksyku.

W wieku 16 lat niespokojny, wyniosły i złośliwy, wraca do domu tylko aby znaleźć ujście dla swych frustracji w rozróbach i miłosnych podbojach.
Podobieństwo do Tomka który podobno właśnie taki był jako młody Wrocławianin.
Kiedy do Cortesa docierają wiadomości o ekscytujących odkryciach Krzysztofa Kolumba w „ Nowym Świecie”, on zadaje się w romanse z mężatkami, i po jednym z nich zmuszony uciekać przez okno przed rozwścieczonym mężem , doznaje poważnej kontuzji nogi (w konsekwencji całe późniejsze życie lekko utyka)
Tomek podobnej kontuzji doznaje w Dominikanie (niedzisiejsza Hispaniola)
Po przybyciu w 1504 do Santo Domingo, stolicy Hispanioli, w tak zwanych Indiach Zachodnich. 18-letni Cortés zostaje obywatelem, upoważnionym do posiadania działki budowlanej którą jemu przydzielono razem z gospodarstwem . Wkrótce potem, Nicolás de Ovando wciąż pozostający gubernatorem, dał mu Encomiende i uczynił go notariuszem miasta Azua de Compostela. Następne pięć lat pomaga ustalić pozycje Cortesa w kolonii, w 1506, bierze udział w podboju Hispanioli i Kuby, uzyskując wielkie ilości gruntów jak i Indiańskich niewolników
Był rok 1511 kiedy uczestniczy w ekspedycji Diego de Velázqueza, która podbiła dla Hiszpanii Kubę. Na Kubie Cortés spędził 8 lat – był wtedy sekretarzem i przyjacielem jej gubernatora Velázqueza; w tym czasie ożenił się z Cataliną Xuarez (został mianowany gubernatorem. W wieku lat 26)
Tomek i Karolina jadą na Kubę aby się weselić na ślubie swej córki (nazwę ją Filipa), a doznają jakiegoś współczucia i chęci pomagania tubylcom (zadość uczynienie)

Nasz bohater Cortes przebywający na wschodzie Kuby otrzymuje wiadomości o złotodajnych, bogatych terenach po drugiej stronie Morza Karaibskiego. Organizuje więc ekspedycję przy pomocy Velázqueza, z którym jednak zaraz po opuszczeniu Kuby (18 lutego 1519) popadł w konflikt. Dalsza ekspedycja pozostała więc jego osobistym przedsięwzięciem.
W 1519 Cortés wylądował na wybrzeżu Meksyku, w miejscu, gdzie dziś leży miasto Veracruz, które założył, chciał założyć nowe miasta i wybudować 100 katolickich kościołów. Pokazuje to naturę Cortesa, który mordował ludzi i budował kościoły (rzeźnia i szpital Tomka). Na przykład tylko w Choluli W okresie panowania Hiszpanów wybudowano kilkadziesiąt kościołów (Cortés domagał się zastąpienia pogańskich świątyń chrześcijańskimi), co wydaje się zbyt dużą liczbą na tak małe miasto.
Po kilku miesiącach zawarł przymierze z lokalnymi plemionami Indian Tlaxcala, Huejotzincan i innymi. Na ich czele ruszył na podbój imperium Azteków.
Tutaj dochodzimy do istotnego momentu kiedy Cortes poznaje Malintzin, która według pewnych przekazów miała urodzić jemu syna(podobieństwo ze sprawą indiańskiej branki, kochanki braci Custer)
Marina urodziła Cortésowi syna Martina. Nie została jednak żoną Cortésa. Wyszła za mąż za innego konkwistadora – Juana Jaramilla. Owocem tego związku była córka. Niewiele wiadomo o dalszych losach Malintzin. Sporne pozostają nawet okoliczności i data jej śmierci.
„Malintzin, znana też jako Malinali (Malinalli), La Malinche lub Doña Marina (hiszpańskie imię przyjęte na chrzcie) – tłumaczka i towarzyszka życia konkwistadora Hernána Cortésa. Urodzona ok. 1505 r., data śmierci pozostaje sporna. Podaje się rok 1529, ale inne źródła wskazują, że żyła do 1551 r.
Ojcem Malintzin był tlatoani Painali. Po śmierci ojca jej matka ponownie wyszła za mąż (zapewne z przyczyn politycznych), a córkę z pierwszego małżeństwa sprzedała (praktyka wówczas stosowana wśród ludów Meksyku). Malintzin znalazła się w Potonchan. Gdy Hernán Cortés przybył do Meksyku i spotkał się z lokalnym wodzem, otrzymał od niego w podarunku między innymi grupę kobiet, wśród których była Malintzin. Znała ona język nahuatl (używany w imperium Azteków) oraz język Majów, który znał Gerónimo de Aguilar – dotychczasowy tłumacz wyprawy Cortésa, niewładający jednak nahuatl. Później Malintzin na tyle opanowała hiszpański, że pośrednictwo Aguilara nie było konieczne.”
Kolejnego dnia po odnalezieniu dotyczących Custera i Cotesa anagramów („Anagram – nazwa wywodząca się od słów greckich: ana- (nad) oraz grámma (litera), oznacza wyraz, wyrażenie lub całe zdanie powstałe przez przestawienie liter bądź sylab innego wyrazu lub zdania, wykorzystujące wszystkie litery (głoski bądź sylaby) materiału wyjściowego”), znów pracowałem przy domowym remoncie, kiedy zadzwonił telefon. Telefonowała znajoma (ta sama która wprowadzała mnie w drugą regresję hipnotyczną do past life, kiedy zobaczyłem wybierającego się wraz z dziesięcioma swymi ludźmi na wyprawę krzyżową rycerza. „Moja Historia” „Byłem na swoim grobie”
http://www.armagedonuczas.fora.pl/istnienie-po-smierci,2/1-moja-historia,14.html
Owa znajoma informowała mnie, iż właśnie wróciła z „wyprawy” do Meksyku gdzie jej mąż zapalony podróżnik i obieżyświat chciał pobyć z nią na lodowcu i pokazać jej największą jeszcze nieodkopaną piramidę obu ameryk. Przy okazji odwiedzili również niedzisiejszy Tenochtitlan czyli centrum miasta Mexyk, lecz nie to wszystko było powodem, iż zatelefonowała do mnie po prawie pół roku. Powodem było to, że jak to określiła: „ kiedy przekraczali „Paso de Cortés” (Przełęcz Cortesa) doznała dziwnej wizji iż jest kochanką Cortesa właśnie Malintzin, tak jak ona ją nazwała „Malinką”, owa wizja spowodowała nagły długotrwały i niezrozumiały dla mej znajomej atak płaczu, uznając i postanawiając, iż zaraz po powrocie musi tylko ze mną o tym porozmawiać. W tym miejscu (1519 r.) . Cortés, dowiedziawszy się o spisku przeciwko Hiszpanom, chcąc sterroryzować Azteków nakazał spacyfikowanie niedaleko leżące miasto Choluli, w której doszło do straszliwej rzezi tysięcy nieuzbrojonych ludzi. Po masakrze miasto zostało w części spalone. Cortés zaś przekraczając Paso de Cortés, trzy kilometrową przełęcz opodal wulkanu Popocatépetl 5452 m n.p.m. (znany też jako El Popo lub Don Goyo) wraz) wraz z Malintzin jego tłumaczką, kochanką i przewodnikiem udał się na podbój Tenochtitlan.
8 listopada 1519, Cortes bez walki wszedł do ich stolicy Azteków Tenochtitlan po czym uwięził króla Azteków Montezumę II. Wiosną 1520 Cortés pokonał i przyłączył do swojego oddziału wysłany przez Velázqueza korpus, który miał go powstrzymać.
Kiedy będąc już na Kubie wraz z Tomkiem i Karoliną pojechaliśmy do Hawany będąc na cytadeli Tomek, który jest numizmatykiem odkupił od jakiegoś Kubańczyka obowiązującą w ich obiegu pieniężnym monetę (turyści mogą jedynie posługiwać się specjalną walutą transferową) na monecie widniał wizerunek „bohatera” Kuby Ernesto Che Guevara, lecz Tomek zapewne jedynie nie pamiętając jego imienia powiedział do mnie „muszę zdobyć od niego tę monetę z Montezumą”
„ Po śmierci Montezumy II pod koniec czerwca 1520 oddziały Cortésa zostały wyparte z miasta wskutek buntu Azteków, będącego reakcją na pogrom lokalnej ludności zapoczątkowany pod jego nieobecność przez Pedro de Alvarado.”
„W lipcu 1520 r. meksykańskie równiny przemierzała gromada kilkuset wynędzniałych, okrytych ranami wędrowców. Byli to hiszpańscy konkwistadorzy pod wodzą Hernána Cortésa – smętne resztki świetnego ongiś zastępu. Hiszpanom towarzyszyli indiańscy sojusznicy z ludu Tlaxcalan. Razem zamierzali uciec z upiornej krainy azteckich krwawych bóstw, przedrzeć się do przyjaznej Tlaxcali, schronić pod opiekę tamtejszych wodzów. „Wołali, że (…) nikt z nas nie pozostanie przy życiu i że serca nasze i krew ofiarują bogom swoim, a ucztować będą, zjadając nasze ramiona i nogi…” (Bernal Diaz del Castillo) Hiszpanie nigdy nie podbiliby Meksyku, gdyby nie pomoc indiańskich towarzyszy broni. O sukcesach Cortésa wcale nie przesądziła początkowa wiara tubylców, iż jest on wcieleniem boga Quetzalcoatla, również nie bojowe konie, nawet nie arkebuzy ani armaty. Czynnikiem decydującym było wystąpienie wielotysięcznej rzeszy czerwonoskórych wojowników, dla których Hiszpanie byli wybawieniem od stale zagrażających im Azteków (właśc. Mexików).
Razem pomaszerowali w głąb azteckiego imperium. Razem wkroczyli do jego stolicy – Tenochtitlan. Ujrzeli tam straszliwe świątynie boga Kolibra z Południa (Huitzilopochtli) ozdobione dziesiątkami tysięcy ludzkich czaszek; ofiarne ołtarze, na których wyrywano serca ofiarom; wyzutych z człowieczeństwa pogańskich kapłanów paradujących w strojach uszytych z ludzkiej skóry... Potem losy wojny odwróciły się. Konkwistadorzy doznali srogiej klęski. Większość zginęła z rąk wroga podczas „smutnej nocy” (La Noche Triste) z 30 czerwca na 1 lipca 1520 r. Pozostali przy życiu rozpoczęli odwrót. Ucieczka z krainy Azteków nie była rzeczą prostą. Kapłani boga Kolibra domagali się krwawych ofiar. Za Hiszpanami trwał nieprzerwany pościg. Odwrót odbywał się wśród ciągłych potyczek. Ludzie Cortésa słaniali się ze zmęczenia i głodu, za posiłek niejednokrotnie musiała wystarczyć im… trawa. Doskwierały rany – codziennie umierało kilku uciekinierów. Jednak dzień prawdziwej próby dopiero miał nadejść.
„Przeraziliśmy się, ale nie straciliśmy ducha i nie uchyliliśmy się od walki, zdecydowani bić się do upadłego.”(Bernal Diaz del Castillo)
7 lipca oddział Cortésa stanął na równinie Tonan. Opodal miasta Otumba zastąpiły mu drogę nieprzebrane tłumy nieprzyjaciół. Ówcześni kronikarze szacowali ich liczbę na dwieście tysięcy, co było grubą przesadą, ale i tak przewaga Mexików była miażdżąca. „W rzeczy samej nasz wróg był nieprzeliczony” – wspominał Alonso de Navarette. Kilkusetosobowy oddział Cortésa był niczym wyspa, otoczona zewsząd morzem nieprzyjaciół.
Cortés sformował swych żołnierzy w czworobok najeżony ostrzami mieczy i włóczni. Następnie wygłosił do swoich ludzi porywającą mowę. Wspomniał rycerskie przewagi iberyjskiej rekonkwisty i ogrom klęsk zadanych islamskim Maurom. Zapewnił, że chrześcijanie toczący bój z poganami mogą liczyć na Bożą pomoc. „Poleciwszy się z całego serca Maryi Pannie, Bogu, wezwawszy imienia Świętego Jakuba” (Bernal Diaz) ludzie Cortésa ruszyli do walki.
„Och, warto było widzieć tę bitwę straszliwą i zaciekłą walkę!”(Bernal Diaz del Castillo)
„Uderzyli na nas z furią ze wszystkich stron, a my nieomal zginęliśmy w tym tłumie” – wspominał Cortés. Aztekowie zasypali jego czworobok strzałami (nie zrobiło to większego wrażenia na odzianych w stalowe pancerze i grube, pikowane kaftany Kastylijczykach), po czym zaatakowali, zbrojni w miecze z obsydianu oraz maczugi. Ich natarcie rozbiło się jednak o żelazny mur konkwistadorów. Nikt nie żałował krwi i potu. Walczyli ranni, wsparci na laskach, walczyły kobiety. Chwałą okryła się Maria de Estrada z Sewilli, z morderczą precyzją operująca włócznią. Dzielnie, „jak lwy”, bili się Tlaxcalanie. Ukryci wewnątrz czworoboku jeźdźcy raz po raz dokonywali wypadów, polując zwłaszcza na nieprzyjacielskich oficerów, łatwych do rozpoznania po bogatych zbrojach, wysokich pióropuszach i przytwierdzonych do pleców sztandarach. Po pięciu godzinach nieustannych ataków Hiszpanom i ich sojusznikom omdlewały już ręce od zadawania i parowania ciosów. Cortés, cały pokryty ranami, wciąż zagrzewał do boju: „Bracia i przyjaciele! Co robicie? Dlaczego słabniecie i przestajecie zabijać tych przeklętych bałwochwalców jak psy?” Wtórował mu zuchwały Gonzago de Sandoval: „Hej, panowie, dziś jest dzień naszego zwycięstwa, miejcie nadzieję w Bogu, że wyjdziemy z tego żywi dla jeszcze większych przeznaczeń!”Mexikowie ginęli setkami. Napór wroga był jednak nieustanny.
„Bo – poza Bogiem – tylko w koniach mieliśmy rękojmię.”(Hernán Cortés)
Na szczycie pobliskiego wzgórza stał głównodowodzący wojsk azteckich, Cihuacatzin (Kobieta-Wąż), w złocistej zbroi i wielkim, srebrzystym pióropuszu na głowie. Do pleców miał przytroczoną ogromną chorągiew tlahuizmatlaxopilli, insygnium władzy, rozciągniętą na bambusowej ramie.
Cortés wskazał go swym jeźdźcom. Runęli do szarży, okryci zbrojami, na swych opancerzonych wierzchowcach. Zaledwie sześciu – prowadził ich osobiście Hernán, dosiadający jucznego konia. Obok niego galopował na dereszowatej klaczy młody Juan de Salamanca. Przedarli się do wzgórza przez tłum nieprzyjacielskiej piechoty, rąbiąc i tratując wszystko, co stanęło im na drodze. Cortés obalił koniem Kobietę-Węża. Zaraz potem Juan de Salamanca przygwoździł wodza pogan włócznią do ziemi, zdarł z niego pióropusz i chorągiew. Śmierć przywódcy, upadek wielkiej chorągwi podziałały na Mexików niczym zimny prysznic. Zaczęli ustępować.
„Pan nasz zechciał okazać swą moc i zlitować się nad nami, bo mimo całej naszej słabości skruszyliśmy ich dumę i pychę...” – pisał po latach Bernal Diaz del Castillo. Mexikowie wycofali się. Hiszpanie, otoczeni wałem dwudziestu tysięcy trupów, uklękli teraz na pobojowisku, by podziękować Bogu za ocalenie.”
[link widoczny dla zalogowanych]
Czyż ta relacja z tak zwanej „Bitwa pod Otumba” nie podobna jest do Bitwy nad Little Bighorn (zwanej także przez Indian Bitwą na Greasy Grass) choć w tym przypadku to w tej również decydującej potyczce przegrali Indianie.
Podobno jeden ze sztandarów Cortesa podobny był do proporca piratów i na granatowym tle widniały dwie skrzyżowane szable i czaszka
Podobnie na granatowych lub czerwono granatowych proporcach siódmego pułku kawalerii widniały dwie skrzyżowane szable i powyżej między nimi cyfra siedem.
„ W ciągu kilku miesięcy armia Cortésa opanowała tereny wokół Tenochtitlan i w maju 1521 przystąpiła do oblężenia miasta. Po wyczerpujących walkach 13 sierpnia 1521 Hiszpanie opanowali Tenochtitlan. Oznaczało to upadek imperium Azteków i opanowanie przez Hiszpanię ogromnej części Ameryki Środkowej.”
„Po podbiciu Meksyku Cortés zorganizował jeszcze jedną wyprawę do Gwatemali i Hondurasu, które jednak nie miały większego znaczenia. Niedługo później (1540) Cortés wrócił do Hiszpanii, gdzie jednak jego zasługi dla Korony nie zostały odpowiednio nagrodzone – prawdopodobnie wskutek intryg”
Cesarz Karol V ostatecznie pozwolił Cortésowi dołączyć do jego wyprawie przeciwko Algierii. Podczas tej nieszczęsnej kampanii, która była jego ostatnia. Cortés prawie utonął w czasie burzy, a flota Imperium Osmańskiego pokonała flotę Karola V. Spędziwszy dużo własnych pieniędzy na finansowanie ekspedycji, teraz był zadłużony. W lutym 1544 złożył roszczenie do skarbu królewskiego, ale otrzymał jedynie pieniądze na najbliższe trzy lata. Zdegustowany, postanowił wrócić do Meksyku w 1547 roku. Gdy dotarł do Sewilli, został dotknięty czerwonkę. Zmarł w Castilleja de la Cuesta, Sewilla prowincji, w dniu 2 grudnia 1547 roku, z przypadku zapalenia opłucnej, w wieku 62 lat.
Pobyt Cortesa w Algierii moim zdaniem stał się powodem wstrętu Tomka do piaszczystych plaż (Sahara), co z kolei wcale nie przeszkadzało Karolinie wyjeżdżać tam samej na wakacje. Jest to jeden z wielu innych powodów dlaczego uważam, że Karolina była w tamtym czasie królem Hiszpanii i cesarzem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego jako Karol V, a córka Tomka i Karoliny następcą Karola V Filipem II
W swoim testamencie, Cortés poprosił o pochowanie jego ciała w klasztorze który miał powstać w Coyoacan w Meksyku, w dziesięć lat po jego śmierci, ale nigdy nie został zbudowany (Coyoacán jedna z najstarszych części miasta Mexyk )
Podobieństwo z nazwą miejsca gdzie córka Tomka i Karoliny brała ślub (Kajo Koko).
Na Kubie Tomek powiedział mi, że będąc dzieckiem bawił się z rówieśnikami w kowboi i Indian i wówczas Tomek zawsze chciał być jak on to nazwał „Inką”?
Podobno jednym z najbardziej jak nie najważniejszym elementem na poparcie istnienia reinkarnacji mają być dzieci pamiętające swoje poprzednie wcielenie. Przypadki te zdarzają się na całym świecie częściej niż potrafimy to odkryć czy zweryfikować, najczęściej owe przeoczane przez rodziców i opiekunów relacje są traktowane jako dziecinna fantazja.
Jednak są dzieci i ich relacje, które opowiadane są okraszone wieloma szczegółami. Sam miałem możliwość słuchać takich opowieści, kiedyś na przykład około trzyletni syn pary mormonów (bardzo ortodoksyjne wychowanie) który w TV nie oglądał nic prócz polskich bajek typu „Koziołek matołek” i „Bolek i Lolek” opowiadał iż kiedyś był panią w ciąży, którą ktoś zabił na plaży. Ów chłopiec z wiekiem pomału zapominał a w już w wieku dziesięciu lat już zupełnie nic z tego nie pamiętał.
Znany psycholog i specjalista terapii regresyjnej doktor Brian L. Weiss, radzi: "Zapytaj swoje trzyletnie dziecko, czy pamięta czasy, kiedy było duże". Dlatego akurat trzyletnie, gdyż jest już na tyle dojrzałe, by wyrazić swoje myśli a jednocześnie jeszcze na tyle małe, by pamiętać poprzednie życie. Badacze zaobserwowali, że z wiekiem ta pamięć blednie i w końcu zanika zupełnie. Najlepszy wiek do takich rozmów to od dwóch do siedmiu lat.
Inna amerykańska uzdrowicielka oraz jasnowidza i znawczyni aury Lea Sansders, której mimo reguły posiada swe zdolności od urodzenia twierdzi, iż : " Wcześniejsze istnienia są lepiej dostrzegalne, gdy dziecko pochłonięte jest zabawą. Myślę, że jako dzieci powtarzamy sceny z poprzednich żywotów. Dzieci różnie wykorzystują wiedze, jaką przynoszą na świat z wcześniejszych wcieleń".

Co ciekawe na którymś z późniejszych spotkań z Tomkiem i Karoliną, kiedy to akurat wrócili oni z wakacji w Polsce. Tomek oznajmił mi że obecnie Wrocław ma jakiś nowy herb po sprawdzeniu okazało się ze zgody na ten herb udzielił właśnie Karol V, tak zwany herb cesarski.
„Symbolika XVI-wiecznego herbu mocno oddaje złożoną historię miasta. 12 lutego 1530 król czeski i węgierski, Ferdynand I Habsburg, nadał miastu drugi herb, co 10 lipca zostało jeszcze potwierdzone przywilejem herbowym przez cesarza Karola V Habsburga. Z przywileju herbowego:
Nadajemy wam i waszym potomkom nowy herb miejski, mianowicie tarczę z głową św. Jana Chrzciciela, z czterema innymi tarczami wokół, w tym na górnej białego lwa, na drugiej czarnego orła na żółtym polu po lewej stronie wielkiej tarczy, na trzeciej po lewej stronie głowę św. Jana Ewangelisty, który u was i u waszych przodków był od wielu lat w czci i poważaniu. A w czwartej najniższej tarczy literę “W”, co oznacza imię Wratislay, tego który pierwszy zbudował miasto Presslaw i nadał mu imię Wratislavia”.
Poszlak które odnalazłem w tej sprawie jest oczywiście o wiele więcej i często starają się one potwierdzać poprzez inne wcielenia lub są związane z wcieleniami jak i niekiedy drastycznymi sytuacjami zaistniałymi między innymi członkami grupy mych znajomych. Tak, że jeśli będzie zainteresowanie mymi poprzednimi relacjami, może niektóre z nich kiedyś jeszcze opiszę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tadeo
Administrator



Dołączył: 02 Lis 2010
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 18:48, 27 Lis 2013    Temat postu:

Obecnie bardziej po Kolejnym Bliskim Spotkaniu tym razem V stopnia z „Obcymi” (śmiertelną chorobą, która zabrała moją ukochaną żonę Danutę i w związku z moją chorobą) staram się szukając swego miejsca w otaczających mnie światach, próbuję jeszcze innymi sposobami odnaleźć tę tajemnicę, która została mi też objawiona 9 Lipca 2012 roku.
Może, aby to, co piszę i tworzę zostało bardziej zrozumiałe powinienem zacząć, od tezy, a moim zdaniem nawet aksjomatu, iż niezależnie od tego, czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy też nie, tworzymy, otaczamy się i wypełniamy całą otaczającą nas przestrzeń tak bliższą jak i tą dalszą swoimi myślami, które to już, jako zaistniałe tak myślokształty oddziaływają na otaczającą nas rzeczywistość powodując trwałe zmiany i skutki naszego myślenia.
Ludzie potrafią, więc wprowadzić zmiany, gdy każda nasza myśl pobudza cząstki w materii, i zgodne z charakterem, rodzajem i siłą tej myśli oddziałuje na ukierunkowaną przez siebie materię, lecz w Ziemskim tyglu wielu marzeń i pragnień jest to zakłócane przez innych, i choć bywają osobniki o większej sile pragnienia zmian, lub istnieją grupy, instytucje (religie), których członkowie i wyznawcy myśląc, pragnąc, marząc lub wspólnie medytując mogą przeforsować jakąś swą wolę (coroczne medytacje Nieznanego Świata o pokój i powodzenie dla mieszkańców Ziemi), po prostu intencja- myśl o tej samej wibracji przyciąga podobne do niej, a tak zwielokrotniając zwiększa również swoją siłę. Lecz i tak takie działania są zainicjowane lub aprobowane wcześniej przez rządzących Ziemią (Wieża Babel) i mimo, ze czasem jakieś ich działania utożsamiamy z niedolą, zakłamaniem, zbrodnią itp. zawsze oni wybierają mniejsze lub konieczne "zło" przed istotniejszym przetrwaniem życia i człowieka na Ziemi.
Większość wizji i pragnień materializuje się jednak jedynie poza Ziemią w istnieniu po Ziemskiej śmierci fizycznej w światach równoległych i alternatywnych gdzie człowiek (i inne istoty, zwierzęta organizmy) wreszcie może użyć swych "boskich" kreatywnych możliwości marzeń i pragnień i czasem pamiętając o tym jedynie cząstkowo podczas kolejnego życia Ziemskiego, kiedy już zapragnie żyć lub znudzi się jemu rola "boga”, który może wszystko skreować w swym własnym lokalnym świecie iluzji.
Więc aby nasza wizja na Ziemi zaczęła się materializować powinna ona być jednaka (spójna) z planami tych, którzy dbają oto, aby jedna czyjaś wizja nie kolidowała z inną wizją jego sąsiada, co prowadziłoby do rywalizacji myśli, pragnień itp., a w konsekwencji do zaistnienia paradoksów a nawet zniszczenia życia na Ziemi.
Ktoś mógłby w tym miejscu spytać o mimo wszystko, co jakiś czas pojawiających się jakichś charyzmatycznych osobach, których wpływ na dzieje Świata był w jakiś sposób zasadniczy lub przełomowy. Chodzi o silniejsze, pewne siebie i odważniejsze jednostki (często są oni również w jakiś sposób przygotowani, aby móc mieć taką rolę do spełnienia a tym samym odwagę potrzebną do jej realizacji). Według tego, co zostało mi zaprezentowane tacy ludzie jak Zaratustra, Budda, Konfucjusz, a nawet Aleksander Macedoński, Napoleon, Hitler itd. itp. zostali nie, jako przygotowani i ośmieleni do tego, aby ich charyzma wiara w sprawę itd. spowodowała oddźwięk tysięcy i milionów mało zdecydowanych szukających swej drogi ludzi. Człowiek, jako istota niemal, że idealna, sklonowana z praczłowieka ("Boga") z człowiekiem późniejszym, lecz prymitywniejszym (bardziej zwierzęcym), jest nie, jako rozdwojona w swej "boskości" i zwierzęcości, tak, więc nie jest, choć mógłby być panem samego siebie (bywało to w przeszłości mitologiczne legendy o wojnie "Bogów [Zeusa] z Gigantami, o państwie i wojnie dewów z Asurami z Mahabharaty, Ezoteryczne wspomnienia o Lemurii, czy wreszcie Solona i Platona opowieść o upadku Atlantydy), aby nie doszło ponownie do wojen na tym szczeblu istot "boskich" (opozycja sił i dynastie rodów Elnila i Enkiego z mitologii Sumeru) wprowadzono zastępcze ludzkie wojny, epidemie (Puszka Pandory) itp., które są dla rządzących tym światem jak mecz piłki nożnej lub hokeja (Wojna Trojańska)
Innym sposobem realizacji swych pospolitszych marzeń większości ludzi jest poprzez przejście do odmiennych stanów świadomości wykreowanie swych prawie sennych alternatywnych światów odwiedzanych w transie( śnie) lub po śmierci fizycznej na Ziemi. O jakich to możliwościach nawet nie śmiało mówi Fizyka Kwantów i wszelkie jej pochodne, które to są obecnie czymś na granicy rzeczywistości i magii lub nauki i wiary. Lecz ta namiastka „bycia Bogiem” w swym własnym Świecie nadal będzie kontrolowana przez tak zwanych „Strażników” gdzie np. The New World Order, jest niejako rodzajem wyborczej kadencji (gdzie i tak wszyscy zainteresowani wcześniej wiedzą, kto będzie rządził) a nadchodząca zmiana sił ("rodzin" rządzących tą Planetą), jest koniecznością, aby zaistniało to właśnie, co wiąże się z zaplanowanymi zmianami i czasem cyklicznym kataklizmem. Kataklizmem obwieszczanym i oba wianym się w tekstach proroczych i religijnych Nostradamus, Oj, Klimuszko, Oj Pio, Mother Shipton, Revelation (objawienie Jana) itd., itp. (tak jak obecnie miałoby to nastąpić, ( co połowę "Roku Platońskiego" na jego antypodach 25 920 lat:, 2 = co około 12 960 lat) gdzie ostatnie takie zdarzenie kosmiczne omawiają mity i legendy różnych kultur i religii.
Łączy się to również ze zmianą głównej obowiązującej religii( inne zejdą do podziemia jak mamy to obecnie z istniejącym równolegle z Islamem i Chrześcijaństwem Judaizmem, jako zaprzeszłym kultem z Ery Barana). Obecnie w Zachodnim świecie obowiązującym Chrześcijaństwem (Era Ryb od 72 r. p.n.e. do 2089 n.e.) Zmiana nastąpi na pro Chrześcijańskim i Islamskim gruncie i wykreuje "Boginie" zamiast dotychczas obowiązujących męskich "Bogów" Jahwe, Allach, Jezus itp. Obowiązujący obecnie kult Jezusa jest również, więc częścią planu, tak, więc bardziej niż na pewno Jezus był jedynie alternatywnym Królem żydów (kolejnym był np. Jan Chrzciciel), który miał podjąć walkę zbrojną (Esseńczyk {Nazarejczyk} Zelota) w grupie tak zwanych "apostołów" Jezusa było, co najmniej 3 rewolucjonistów (Zelotów) sam Jezus, (jeśli relacja jest prawdziwa) wspomina o konieczności posiadania mieczy w czasie bardzo emocjonalnie napiętego okresu Paschy, poza tym Piotr obcina ucho strażnikowi Świątyni Salomona podczas pojmania Jezusa na Górze Oliwnej.
Kult Jezusa (kult Ebonitów) został "sprzedany" dla zachodniego Świata przez szpiega Rzymu i poborcę podatkowego Pawła z Tarsu, który jedynie, jako kapłan jakiejkolwiek doktryny religijnej mógł porzucić niewdzięczny w tamtym okresie (I w) proceder usankcjonowany dekretami prawa Rzymskiego (niemal dożywotni) proceder poborcy podatkowego. Paweł zmienił opowieść Ebonitów o Jezusie, za co został skazany w Świątyni Salomona na ukamienowanie z kąt obwołując się mianem obywatela Rzymu wychodzi cało w asyście Rzymskich pretorianów. W opowieści o Jezusie ( nowym kulcie) Paweł wybiela role Rzymu i Poncjusza Piłata (mordercy odwołanego z tego stanowiska za prowadzony przez niego niepotrzebny terror na żydach) zwalając winę na Kapłana świątyni Kajfasza i żydowskiego władcy prowincji Heroda Wielkiego.
Tak, więc w zachodnim świecie tą "Boginią”, jako kontynuacja kultu Jezusa może zostać jedynie Maria matka Jezusa (Kult Czarnej Madonny) a centrum jej kultu dla świata zachodniego może właśnie przypaść Polsce, jako wzbogacony kult „Marii Boskiej”, jako patronki Polski (Wizje Oj, Klimuszki), jednak z tym matriarchalnym kultem łączy się dyskredytacja męskości, a więc zapewne wojna i depopulacja, aby tak po wojnie zdyskredytowany mężczyzna łatwiej mógł przekazać na kolejne 2160 lat władzę kobiecie (po to obecnie w ruchach New Age rozpowszechnia się kult bezgranicznej miłości, pokoju itp.)
Istniejemy w Świecie (Światach) dualistycznych, napędzających same siebie przeciwstawnymi energiami i ewoluowaniem istnienia (przemianą), gdzie nie może istnieć mrok (cień) bez światła ani miłość bez nienawiści, gdyż jedno względem drugiego jest jak blejtram dla obrazu na nim namalowanego.
Człowiek stara się być „dobry” bardziej z powodu swego „ moralnego tchórzostwa „niż z prawdziwej skłonności do bycia dobrym, gdzie tak naprawdę wolimy być władczy a nawet źli.
Kult miłości jest jak Chrześcijański kult wiary gdzie inkwizycja i władze „kościoła” mordowały wszystkich, którzy myśleli inaczej jak oni, kiedy zbiorowa publiczna moralność ze zbrodni czyniła konieczność a nawet i jakąś wyimaginowaną dobroć lub drogę, jaką płonący na stosie poprzez spowiedź i przyznanie się do niepopełnionych win miał osiągnąć tak zwaną szansę na życie wieczne.
Ten atawizm człowieka współczesnego przypisującego sobie religijne tezy swych zaprzeszłych przodków jest wynikiem bojaźni przed wykluczeniem nas z klanów, rodzin, kultów czy ideologii ogółu lub religii stada, lecz takie osamotnienie, wyklęcie i wyalienowanie z zawsze władczych, dominujących nad jednostką a tym samym złych sekt, religii czy systemów polityczno prawnych było by dla każdej wyzwolonej z nich jednostki dobre i twórcze.
Zabijanie i Śmierć nie jest, dla planów „Władców” Planety mało potrzebne, ale jest ono na tyle konieczne jak konieczne jest nadejście kolejnego dnia czy pory roku. Tak, więc najczęstsze zmiany dokonywane są właśnie na planie wojen, epidemii i kataklizmów.
Mimo, że śmierć po prostu jest częścią życia i mimo, że tak się bronimy przed nią jak i usankcjonowaliśmy zabijanie, jako zło lub w jakichś sytuacjach zło- konieczne, to mimo wszystko każda śmierć występuje, jako skutek jakiejś przyczyny. Z kolei wierząc w reinkarnację, karmę, i życie, jako teatrzyk, w którym odgrywamy takie czy inne scenariusze można by uznać, że tak jak dramaturgia jakiegoś przedstawienia czy filmu wymaga czasem akcji, zbrodni, kary, miłości lub nienawiści tak samo te akty i role w naszych życiach będą jedynie lepszym lub gorszym odgrywaniem scenariusza życia, gdzie nic nie jest tak ważne jak prawidłowe odegranie swej roli. Czasem mamy w niej za zadanie własne poprawienie swego warsztatu i wyszlifowanie popełnianych na poprzednich próbach wpadek czy przejęzyczeń (karma), czasem realizujemy odtwarzamy jedynie założenie reżysera (plan), lecz podświadomie zawsze wiemy, że jeśli tylko zechcemy będziemy mogli grać znów za jakiś czas i dlatego też „Władcy” Ziemi (tak jak „Bogowie” obowiązujących obecnie religii) mogą sobie pozwalać na akty niesprawiedliwości i zbrodni.
Choć to moje niedawne orędzie (gdyż nie nosiło to zdarzenie symptomów religijnego objawienia), które dotyczyło mnie i zaistniało 9 lipca 2012 roku na kontynencie Ameryki Północnej, jak to bywa w przypadku podobnych manifestacji, najczęściej utożsamia się je ze świętymi lub boskimi postaciami: Matka Boska, Jezus, Mahomet, Allach itp., tam jednak nie było tych fałszywych „Bogów”.
Zrozumienie tego, z czym ma się do czynienia zależy to oczywiście od świadomości czy emocjonalno-religijnych poglądów osoby poddawanej takiej manifestacji (boskiej, świętej czy nadprzyrodzonej postaci), a jako, iż nie jestem religijny( w tradycyjnym znaczeniu tego słowa) ani owo spotkanie nie miało formy agitacji religijnej a niejako jedynie powtórką moich poprzednich spotkań takiego typu i uświadomiło mi, jaką funkcję (rolę) zlecono mojej duchowej istocie na Ziemi sądzę, iż prawidłowo rozumuję tak sam przekaz jak i jego rolę czy Plan z tym związany.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż podobne prorocze sny, objawienia, nawiedzenia czy chanellingi występują dość powszechnie i opisane są w najróżniejszych relacjach od niepamiętnych czasów, ot chociażby Biblijne objawienia Henocha, Abrahama, Mojżesza, Jakuba, Ezechiela czy Eliasza. A w Nowym Testamencie według relacji apostołów również Jezus miał być obiektem takiego transcedentalnego spotkania z dwoma istotami, o którym Jezus zabronił wspominać. Apostołowie samowolnie nadali im tożsamość - jedynie przychodzącym im do głowy postaciom Mojżesza i Eliasza. Po śmierci Jezusa mamy jego objawienia u Pawła, Szymona i Piotra. Jednak to orędzie z 9 lipca 2012 r., choć już nie objawienie, gdyż przynajmniej jak dotychczas nie nosi ono znamion religijnych, lecz oprócz tego jednego szczegółu również moim zdaniem odpowiada wszystkim tego typu spotkaniom transcedentalnym i najwidoczniej też jest częścią tego samego wielo- tysiącletniego Planu.

Osobiście to, co się zdarzyło uświadomiło mi również, iż jestem "związany" z tym czymś w tym życiu już od dzieciństwa (podobne zdarzenie miało lub mogło mieć miejsce, gdy miałem ok. 5-7 lat-, co jeszcze niejako tkwi w mej podświadomości) a w poprzednich życiach przewijało się, w co najmniej kilku z nich.
Mimo, iż ludzie jeszcze nie są całkiem gotowi na podobne rewelacje i choć czasem, gdy próbuję coś głosić wszystko rozbija się o ścianę obojętności, fanatyzmu religijnego, sceptycyzmu lub oszołomienia (nawiedzenia) źle pojmowanych ruchów New Age, lecz wiem, że to również może być częścią tego głównego „PLANU”
Nawet ideologia ruchu New Age, który oficjalnie jest wielonarodowościowym alternatywnym ruchem religijno-kulturowym, zapoczątkowanym już u schyłku XIX wieku, którego prekursorami byli okultyści, ezoterycy i wizjonerzy tacy jak Helena Bławatska, Edgar Cayce, Rudolf Steiner jest w większości swych tez celową dezinformacją. Ideologia tego ruchu zaistniała z przeświadczenia, że ludzkość, pogrążona w głębokim kryzysie, znajduje się w punkcie zwrotnym pomiędzy dwiema epokami, (co akurat jest prawdą). Jakkolwiek nie był by ten ruch koncepcją założoną (" zaplanowaną polityką”) będąc jednocześnie prawdą "prawdziwych Władców" tej planety, którymi nie są, „Plejadianie" "Kasjopejanie" nie rządzi nami też "Bóg Ra" "Lucyfer" itd. itp. Jedność człowieka ze Światem i jego wpływ na Świat (Ziemię) jest jedynie pośredni i założony, jako rodzaj obezwładniającej część ludzi mantry, której założeniami są na poły prawdziwe, lecz źle interpretowane tezy, iż wszystko we wszechświecie jest ze sobą powiązane, i to wszystko jest jednością, czyli jednią zależną od człowieka. To, co istnieje jest emanacją kosmicznej energii, nazywanej Bogiem lub Absolutem.I choć, tak my jak i cała natura w jakimś sensie posiada moc współtworzenia rzeczywistości, zdolność ta na Ziemi jest ograniczona również tak przez tych, którzy to kontrolują jak i przez nas samych względem innych (ścieranie się poglądów, intencji i nazwana przeze mnie teoria "świadków")
Na tej zasadzie nadal złudnie wpaja się nam, iż najwyższym dobrem i celem istnienia jest miłość, w najszerszym rozumieniu tego pojęcia ("bezgraniczna" i bezwarunkowa"), nie zważając na anachronizm istnienia w Ziemskiej twardej dualistycznej rzeczywistości, gdzie DOBRO BEZ ZŁA NIGDY NIE MIAŁO BY WARTOŚCI DOBRA ( prawo kontrastu i równowagi w przyrodzie), Dzień-Noc, Jasność- Ciemność, Zło- Dobro, Ziemia- Powietrze, Ogień- Woda itd. Itp., Choć prawdą jest, iż, mimo, że jak zdać by się mogło obok wielu sukcesów "nauki" to jednocześnie wkraczamy w ciemną uliczkę technologii, nauki i medycyny, które powinny być i mam nadzieję zostaną zdyskredytowane i zmienione przy schyłku obecnej Ery, jest to jednak kolejną kartą przetargową, kiedy musi być aż tak źle, aby ludzkość z ulgą mogła powitać wszelkie zmiany.
Oczywiście, że tej samej wibracji myśli i pragnienia przyciągają się nawzajem i lepiej napełniać siebie pozytywnymi myślami, co przede wszystkim pomoże nam w mniejszym wzbogacaniu w sobie „złej karmy”, za co będziemy musieli odpokutować, jeśli zechcemy (zgodzimy się) ponownie żyć na Ziemi, lub jeśli nie zdołamy w inny sposób zapanować nad naszymi „grzechami” czy karmą, np. w myśl zasady: „grzeszy i ma karmę ten, co wierzy w to, że grzeszy i będzie miał karmę”!
Nie poddawanie się „grzechom” i karmie jest o tyle trudne u tak emocjonalnych istot, jakimi są ludzie gdyż najczęściej ma na to wpływ „energia stada”, dlatego w miejscach takich jak kościoły, miejsca „mocy”, wiece, place bitew itp. siła oddziaływania na nas jest zwielokrotniona ilością podobnie myślących czy odczuwających modlitwę czy bitwę osób. Energie takie jak wrogość, żądza śmierci, czy religijna ekstaza powoduje potęgowanie się podobnych myśli i odczuć, a w konsekwencji może np. przesilić szalę zwycięstwa na stronę tych bardziej przekonanych, zdesperowanych lub wierzących w zwycięstwo.
Dla osobistego rozwoju jednak korzystniejsze będzie wyizolowanie i wyciszenie od energii tłumu, która to najczęściej jeszcze bardziej uzależni nas od mało, kiedy pozytywnego wpływu grupy, religii, narodu itp.
Odizolowanie się od narzuconych nam systemów prawno- nacjonalistyczno- religijnych jest prostsze, jeśli pojmiemy, iż życie Ziemskie jest jedynie stanem przejściowym (reinkarnacja) jak i transformacją pewnych energii czy materii w inne ich formy.•Jak kol wiek jednak nadal Świat Ziemski samoistnie nie zmieni się, lecz również nic się nie stanie złego, kiedy część ludzi osiągnie odpowiednio wysoki poziom „uduchowienia”, co nawet może w dalszym rozrachunku również nie jest to „uduchowienie”, „oświecenie” przyczyną tej indywidualnej przemiany nielicznych, ale jej zaplanowanym i wprowadzanym w życie skutkiem?
Tak, więc również nie istnieje (na Ziemi), lub jest zasadniczo ograniczana do przydatnych jednostek tak zwana" Wolna Wola" a dowolne wybory są jedynie możliwe w innych, rzeczywistościach (najczęściej istnienia po życiu Ziemskim)".
„Oddawanie chlebem komuś, kto rzuca w Ciebie kamieniami spowoduje, że zabraknie Tobie Chleba, lecz częściej zostaniesz ukamienowany”.
I choć teoretycznie i my możemy osiągnąć rolę i funkcję nadrzędnych „Władców” Ziemi „Bogów” „Aniołów”, „Strażników” czy „Opiekunów”, lecz właśnie nasza poddańcza nierzeczywista, masochistyczna i utopijna postawa najczęściej i najprawdopodobniej właśnie przeszkadza nam w osiągnięciu tej funkcji.
Osiągnięcie funkcji „Władców” Ziemi „Bogów” „Aniołów”, „Strażników” czy „Opiekunów” nie zaistnieje oczywiście na Ziemi podczas Ziemskiego żywota, ale w okresie między życiami lub jeżeli osiągniemy fizyczne ciała istot powszechnie znanych, jako długowieczne istoty „Boskie” (Opowieści Biblijne, Mitologie wielu ludów i narodów).
W tym miejscu w sukurs dla lepszego zrozumienia „Kadencji” „Władców Ziemi” może pomóc nam astrologia i rozbicie na tak zwane "znaki" domy zodiaku. Zodiak nie, jako dużo późniejsza zależność zauważonych wpływów planet, 12 okresów w roku, pór roku itp. na funkcjonowanie człowieka, kiedy to szczególnie silne takie wpływy zauważono w cyklu miesiączkowym kobiet (względem czasu urodzenia i aktywnością Słońca), ale jest to całkiem inne złożone zagadnienie jedynie podobne do okresów Er gdyż uhonorujące te same gwiezdne konstelacje, lecz w skali ludzkiego życia dopasowane do roku Słonecznego (365 dni) a nie okres precesji osi obrotu Ziemi, czyli tak zwany (Rok Platoński) 25 920 lat (12 X 2160 lat).•Według tradycji i mitologii najstarszych znanych kultur Sumer, Babilon, Asyria, Grecja, Egipt itd. mowa jest o pra-władcach, u Sumerów (lista królów Sumeru WB 444) Mowa jest o pierwszych władcach Planety gdzie pierwszych 10 łącznie rządzi na Ziemi ponad 500 000 lat?
Jest to okres jeszcze przed powstaniem człowieka, gdzie później pośrednia zastępcza rola sprawowania władzy nad ludźmi spada na ludzkich już władców, królów itp.
W kulturze Sumeru (tradycja i religia) mowa jest o dwóch braciach i ich ojcu Anu, Elnil i Enki( w Grecji Zeus, Posejdon i Hades w Hinduizmie Wisznu. Brahma, Siwa w późnym Egipcie Ozyrys, Izyda i Horus itd.) są to często te same postacie, którym w różnych kulturach i w różnym czasie nadawano odmienne imiona. Z tego, co można powiedzieć, że wiem chodzi o rody np. Elnila i Enkiego podobnie tak jak u nas za zwyczaj rządzą jakieś 2 lub3 frakcje polityczne z tym, że tutaj z biegiem czasu i rozszczepienia się tych rodów mamy do czynienia z takimi 12-stoma głównymi odgałęzieniami rodzin głównych "BOGÓW". których potomkowie cierpliwie czekają na zaistnienie ich kadencji, przybierając sobie wówczas (im bliżej naszych czasów tym bardziej oni pozostają w utajeniu) zastępczych władców incognito, którzy symbolicznie za nich sprawują władzę (np. Jezus w ostatniej mijającej Erze Ryb).
Oni sami, jako podobni do nas nie byli jednak nigdy jednakowi podobieństwo jak np. konia z psem lub jeleniem. A większość tych hybryd to są techniczne dodatki lub efekt klonowania ras (pra- inżynieria genetyczna) dla uzyskania odporniejszych ras i gatunków w nieustannie zmieniającym się klimacie Ziemi.
Obecni władcy Ziemi nie koniecznie są ani nie koniecznie kiedykolwiek byli "Obcymi" z innych planet czy galaktyk, z tego, co zdaje się, że wiem są oni Ziemskimi istotami z innego "czasu" i dlatego właśnie tacy są do nas samych podobni i dlatego też w jakimś sensie dbają o ciągłość życia na Ziemi (nie koniecznie o ludzi lub nie koniecznie chodzi im o wszystkich ludzi obecnie 7 miliardów)
Chodzi oto, że są to istoty podobne do nas (nie koniecznie my sami, lecz jest to możliwe abyśmy to byli my z przeszłego cyklu istnienia naszego świata).
Wyobraźmy sobie sprężynę, która wiruje, (kręci się w dwóch płaszczyznach) dodatkowo niejako wkręcając się w ślad, który w przyszłości stanie się tą sprężyną (alternatywna teoretyczna przyszłość) istoty, o, których mowa to są byli ludzie i pra -ludzie z przeszłości z tym, że zawsze (od jakiegoś bardzo długiego czasu) mieli oni możliwość zmieniać rzeczywistość znając zarówno przeszłe sekwencje (zdarzenia) z istnienia naszego uwięzionego w czasoprzestrzeni cyklu, to, co nam się zdarza już przynajmniej raz (wiele razy) się zdarzyło, bo, mimo, że przyszłość jeszcze nie jest „twardo” zdeterminowana to już wszystko to zaistniało w poprzednim cyklu.
Tak, więc przy końcu cyklu oni i tak są niejako w naszej przyszłości z tym, że aby znów nie dopuścić do idealnego powtórzenia się poprzedniej sekwencji zdarzeń (niegdysiejsze wielkie wymierania gatunków), kiedy istoty Ziemskie (nie tylko człowiek) upewniając się, iż ich intuicja, prekognicja i tak zwane deja vu jest zwiastunem nadchodzącej rzeczywistości, poddawali się jej często wpadając w stres i apatię inni zaś znając przyszłość starali się ją za wszelką cenę zmienić, co spowodowało kilkukrotne niszczenie życia na planecie Ziemia.
Oni nie tyle zatracili uczucia ile znają zasadę istnienia w tej rzeczywistości i po prostu stali się jak np. strażnicy przyrody, którzy muszą czasem odszczelić (przerzedzić populację) jakiś zbyt ekspansywnie rozwijających się gatunków lub w mniej drastyczny sposób uśpić misia lub tygrysa, który za bardzo zbliżył się do ludzkich siedzib, aby go przenieść w inne miejsce i tym samym również go uratować, z tym, że dla misia jest to zapewne nieuzasadniona jego kryteriami wiedzy i oceny ingerencja w jego życie
Sposób postrzegania otaczającej rzeczywistości przez indywidualnych ludzi zależy od wielu czynników, lecz ogólnie również jest w dużej mierze tak ich własnym jak i ogólnie funkcjonującym w naszym życiu swoistym filtrem lub zaworem bezpieczeństwa, który dopuszcza i przepuszcza jedynie tezy, prawdy i ideologie, z którymi czujemy się komfortowo. Tak, więc będą to często zaprzeszłe i tak naprawdę pozbawione sensu wpojone nam za młodu religie, wmawiane ideologiczne, polityczne czy społeczne „prawdy”, które w myśl Gebelsowskiej prawdy, gdzie tysiąckrotnie powtarzane kłamstwo z czasem staje się prawdą też w końcu przyjmujemy za prawdę.
Często działa to jak swoista sztafeta pokoleń gdzie podobnie jak nasi rodzice czy dziadowie z czasem przyjmujemy, jako aksjomaty to, przeciw czemu jako młodzi ludzie się buntowaliśmy, aby dalej, jako „tradycjonalną prawdę” przekazywać to coś kolejnym pokoleniom.
Takie zakłamanie i ogólna ignorancja powoduje wzrastanie w siłę pospolitego kłamstwa, które szczególnie obwarowane dogmatami, tak jak ma to miejsce z religiami staje się niekwestionowalnym prawem w coraz bardziej rozrastającym się stadzie baranów.
Tak jak ujął to kiedyś w jakiejś ze swych wypowiedzi David, Icke
„Ludzie nie mają pojęcia o otchłani, w którą się wpatrujemy albo o naturze świata, który zostawiamy do wycierpienia dla naszych dzieci i większości ludzi zdaje się to nie obchodzić. O wiele bardziej wolą ignorować oczywiste i zaprzeczać prawdzie, która wali ich między oczy. Czuję się jak krowa, która wbiega na pole krzyczącConfused Hej, wiecie o tej ciężarówce, która zabiera niektórych z naszych przyjaciół każdego miesiąca? Więc nie zabierają ich na inne pole jak myśleliśmy. Oni strzelają im w głowę, spuszczają krew, ćwiartują i wkładają kawałki do paczek. I wtedy ci ludzie kupują je i jedzą!? Wyobraźcie sobie, jaka byłaby reakcja reszty stada:? Zwariowałeś. Oni nigdy by tego nie zrobili.”
Pamięć pewnych życiowych scenariuszy może być wykorzystana przez jakichś ludzi (duszę, aby móc istnieć w świecie materii), która jest wzbogacana o indywidualne adaptacje tych scenariuszy tworząc z czasem wielowarstwowy zapis.
Zapis taki podobny do ewidencji osób wypożyczających w bibliotece jakąś książkę. Lub kolejny wpis do pamiętnika, im dalszy wpis tym większe bogactwo indywidualnych życzeń. Starczy teraz takiej nowej duszy otrzymać do zapisania kilku swych zdań w takim opasłym pamiętniku, a już mamy do czynienia z mądrą tak zwaną „starą duszą”, która mając wgląd w poprzednie wpisy ma większą szanse na napisanie czegoś mądrego.
Najczęściej jednak nawet te „stare” mądre dusze z jakiejś atawistycznej swej postawy nie zamierzają wcale zapoznać się z całością wpisów o już przepracowanych często problemach, lecz z uporem maniaka wracają i odtwarzają te same archaiczne zobowiązania karmiczne masochistycznie przeżywając je w coraz to kolejnych życiach.
Zauroczeni swymi dramatami i miłościami odtwarzamy je wielokrotnie tak jak niektórzy odtwarzają ten sam film z młodości lub ulubioną piosenkę zamykając się na wszystko, co nowsze i niepoznane.
Jak z tak zwanymi „miłościami od pierwszego wejrzenia” i „odnajdywaniem drugiej swej połowy”, których to oczywiście jest wiele potwierdzających ten fenomen relacji udowadniających w ten sposób reinkarnację i życie po życiu. Gdyż, jeśli byśmy istnieli tylko raz i na przykład umawiali się na spotkanie tuż przed urodzeniem wybierając sobie za życiowe zadanie scenariusze jakiejś nieszczęśliwie w przeszłości zakochanej pary(Kronika Akaszy), to oczywiście moglibyśmy po sobie ustalonych znakach rozpoznać siebie za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, lecz taka reguła nie tłumaczy skomplikowanych wieloosobowych wspólnych powrotów w wielu historycznych okresach i miejscach.
Właśnie taka grupę odnalazłem wraz z innymi pomagającymi mi ludźmi, i aby móc połączyć wiele funkcjonujących w tej materii schematów i wzorców należałoby założyć istniejący w tym wszystkim skomplikowany, (szeroko planowy) wyrafinowany plan. I jeśli nie jest to opisana w puranach pułapka niemal, że niezmiennie powtarzającego się scenariusza zdarzeń (82 milionów lat) to takie grupowe powroty i inkarnacje świadczyć mogą o niedoskonałości braku wszech wiedzy i wszech mocy stwórcy, jako istoty zmuszającej dusze do zdobywania w zaplanowanych scenariuszach potrzebnych temu stwórcy atrybutów wciąż wzbogacanej boskości.
Oczywiście moja koncepcja nadal dyskredytuję rolę i pozycje boga, pokazując jego nie wszechmocną moc, rozwiązując za razem stary paradoks „Czy Bóg, jako uznawana istota wszechmogąca może stworzyć kamień, którego sam nie będzie mógł podnieść”, odpowiedź brzmi nie gdyż nie jest on tak do końca wszechmogący


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Tadeo dnia Pią 20:22, 29 Lis 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tadeo
Administrator



Dołączył: 02 Lis 2010
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 20:44, 29 Lis 2013    Temat postu:

O możliwościach i jednocześnie samo-zakłócających funkcjonowanie takiego świata „Wolnej Woli” i wszech możliwościach kreacji w nim, gdzie ta wolność (przynajmniej na materialnej Ziemi doprowadzałaby do zakłócających funkcjonowanie takiego Świata paradoksów), dowiadujemy się z koncepcyjnych zagadnień Fizyki Kwantowej.
Studiując kwanty, lub zapoznając się z innymi dziwnymi tworami obiektów świata mikroskopowego dochodzimy do wniosku, iż Fizyka kwantów, mimo, że nie każdy i nie zawsze może ją zrozumieć, w jakiejś swej części musi mówić prawdę o otaczającym nas świecie. Lecz z tego, co ja obecnie wiem, mimo, że może to być prawda będzie to prawda ograniczona i jedynie w pełni możliwa do jej realizacji dla osób, które poznały lub czują możliwości wykorzystania aspekty tych prawideł (wierzą w nie), ale i tak ich działania będą zależne od „Władców Ziemi”, ich Planów jak i współzależności z innymi ludźmi świadomie lub podświadomie wpływających na otaczającą nas rzeczywistość.
Dlatego też na Planecie Ziemi (tej, na której obecnie się znajdujemy) jest to ograniczane przez „Władców Ziemi” dla szerzej pojmowanego niż jedynie indywidualne szczęście jakiejś jednostki dobra.
Jedynie w miarę nieograniczone możliwości kreacji osiągnąć możemy po życiu Ziemskim, lecz ich kształt przynajmniej w początkowej fazie pobytu poza materialną Ziemią (Pętla Czasoprzestrzenna) zależeć będzie od naszego świadomego stanu wiedzy i wiary w momencie śmierci ( nasza podświadomość „zna” lub jest bliższa prawdy o wszechświecie).
To, o czym tutaj piszę to oczywiście nie jest już luźne filozoficzne teoretyzowanie, które zgodnie do pewnych poglądów Fizyki Kwantów, jeśli już zaistniało czemuż w myśl zasady „wiara czyni cuda” i „myśl kreuje rzeczywistość” nie miałoby być odnalezioną, lub stać się nową obowiązującą prawdą oczywiście dalej poza Ziemią. Gdzie reinkarnacją będzie na przykład nie tyle wędrówka nieśmiertelnej duszy poprzez jakieś kolejne żywoty i odgrywanie lepszej, ważniejszej lub barwniejszej wielowątkowej roli w tych życiach (jak to bywa zazwyczaj), ale przejęcie przez jednorazowo odbywającą swą życiową podróż duszę, która (według naszej wiary), wybrała, dostała lub w jakiś inny sposób zasłużyła sobie na ten pojedynczy żywot, co na przykład będzie mógł wykreować wierzący w religijne dogmaty Chrześcijanin czy Muzułmanin, który wierzy w pojedyncze życie a po nim w nagrodę lub karę za swe grzechy dokonane na Ziemi.
Lub wręcz przeciwnie np. będzie to właśnie symbioza ze „Stwórcą”, jako naszą jego częścią składową, gdzie chęć doświadczania, aby w ten sposób wzbogacić to źródło, z którego się mieli byśmy wywodzić (koncepcja Luszu) spowoduje, iż tak będziemy odczuwać życie po życiu, lub jakiś okres pomiędzy życiami, najczęściej do czasu, kiedy dotrze do nas „chowająca” się za naszymi wierzeniami prawda.
Moim zdaniem ten "Plan" szczególnie ten poza Ziemski może być czymś w rodzaju "snu" wariata, w tym konkretnym przypadku istnienia nas na płaszczyźnie postrzeganego przez nas świata (ten wszechświat, jego płaszczyzna na nieskończonej ilości światów równoległych i alternatywnych) jest to niejako wykreowana przez jakiś byt "ideę"(często nas samych) plan podobny do teatralnej (filmowej) sceny, na którym my, jako pojedyncze podmioty(podobnie zwierzęta, rośliny czy minerały) nie, jako realizujemy samych siebie w wielości karmiczno -reinkarnacyjnych cykli „doskonalenia” samych siebie (wykorzystywanie bezkresu czasu, któremu jako nieśmiertelna dusza jesteśmy przypisani), co jest (może być) jednocześnie realizacją założonej przez jakiegoś kreatora (idei) jak największego przepracowania pewnych teoretycznych wzorców zachowań i „współistnień” współzależności z innymi podmiotami („aktorami” tej sceny lub scen)
Jeśli tak właśnie jest to wszystko to po to, aby kiedyś powrócić (całkowity powrót po całym inkarnacyjnym cyklu wszech istnienia) do źródła, którym jest ta „istota” (prawdziwy „BÓG” pra- myśl idea, itp., której jesteśmy częściami składowymi mogła dokonać pełni tak teoretycznej jak i praktycznej realizacji samej siebie w nas), czyli poznania wszystkiego, na zasadzie wykorzystania wszystkich potencjalnych wariantów wszystkich podmiotowych zdarzeń istnień czy zachowań. I choć według mnie te istoty "wyższe" nie są tożsame, (choć często mylnie są utożsamiane) z "aniołami, czy samym "Bogiem" przez duże, „B" i ich kreacja polegała jedynie na klonowaniu i inżynierii genetycznej (próby hybrydy opisane we wszystkich mitologiach świata przed sklonowaniem człowieka bazując na swym i małpim (praludzkim) genotypie, o czym wspominają między innymi teksty Hinduskie i Sumeryjskie) Można również za Zarathustranizmem jako podwalinami do stworzenia Judo-chrześcijańskiego dualizmu religijnego uznać wszystko za rywalizacje o duszę dobrego i złego boga w ich odwiecznej walce, w której człowiek (dusza) ma główne przetargowe znaczenie.
W roztaczanej w naszych umysłach kwantowej idei „Super Strun” (bliskich długości Plancka (10-35 m) pojawia się koncepcja wielu światów stworzonych na kształt kartek książki lub warstw ciasta francuskiego tak zwane D-brany. Od tej koncepcji istnieje już tylko kroczek do innej teorii tak zwanego „Solipsyzmu” (łac. solus ipse, ja sam) jest to pogląd filozoficzny głoszący, że istnieje tylko jednostkowy podmiot poznający (człowiek, zwierze, roślina lub nawet minerał), cała zaś otaczająca ten jednostkowy element realny (utożsamiany z JA) rzeczywistość jest jedynie zbiorem subiektywnych wrażeń tego JA.
Wszystkie obiekty, ludzie, etc., których doświadcza jednostka, są tylko częściami jej umysłu, czyli swego rodzaju iluzoryczny metrix, który tworzymy niby plan filmu na swego rodzaju Blue box (bluescreen lub chroma key). Ta powszechnie stosowana technika obróbki obrazu polegająca w tym przypadku na zamianie tła o w miarę (jednolitym kolorze) na dowolny obraz, w naszej koncepcji solipsyzmu, tworzyłaby w tym swym Blue boxie trój wymiarowe holograficzne wyobrażenia wszystkich i wszystkiego, z czym mamy do czynienia.
Za twórcę solipsyzmu uważany jest sofista Gorgiasz (ok. 480-385 p.n.e.), który utrzymywał, że: Nic nie istnieje oprócz mnie (JA). Nawet, jeśli coś by istniało, nikt nie może o tym wiedzieć nawet świadome (JA). Nawet, jeśli ktoś oprócz (Ja) by o tym wiedział, nie mógłby tego (MI) zakomunikować.
Całkiem podobnym poglądem jest materialistyczny agnostycyzm, mówiący, że nic poza umysłem jednostki (JA) nie może być absolutnie udowodnione a wszystko inne może być po prostu iluzją, wyobraźnią lub czymkolwiek innym mającym miejsce (egzystującym) w obrębie umysłu danego (JA).
Takie poglądy, przynajmniej na razie w teorii przybliżają się do poszukiwanego obecnie wzorca idei pozwalającego na unifikację wszystkich praw fizyki, tak zwanej „Ogólnej Teorii Wszystkiego”. Przyjmując, więc choćby tylko teoretycznie, iż to my sami jesteśmy twórcami, scenarzystami, reżyserami i scenografami naszego życia (może jest to związane lub w jakiś sposób narzucone przez istoty lub siły trzecie własna podświadomość, Stwórca itp.), to równie teoretycznie możemy mieć prawo lub możliwość zmiany owego scenariusza zależnie od naszej woli i potrzeby (Prawo Atrakcji (Przyciągania). Tak czy inaczej wszystko to wraz z wiarą w „Boga” bogów, Niebo, Piekło itp. będzie i jest możliwe do zaistnienia tylko i wyłącznie po życiu Ziemskim, gdzie (na Ziemi i w otaczającym świecie) jesteśmy złapani w „Pętle Czasoprzestrzenną”.
O wpływie jak i korelacji (współzależności) makro i mikro kosmosów mówiono i pisano już wiele znajdując wzorce i odpowiedzi na te kosmiczno- boskie zależności np. w geometrii czy fraktalach.
Mówią o tym już Platońskie czy Pitagorejskie tezy o wyższości geometrii nad wszelkimi innymi naukami, jako „Matematyczno strukturalnej formuły Boga”.
Platon: „Nie dawajcie wiary ignorantom, geometria jest nauką wiecznego bytu”
Może dobrze było by w tym miejscu przybliżyć kilka naukowych terminów takich jak chociażby:
Grubość Planka -Jest to najmniejsza określana fizycznie wielkość, mniejsze od protonu, czyli niejako najmniejsza składowa atomu i zarazem obliczalnego tak fizycznie jak i chemicznie świata (proton w tej skali ma podstawową wartość 1)
Fraktal (łac. fractus – złamany, cząstkowy, ułamkowy) jest to swoisty rodzaj mandali i tworu geometrycznego, który w znaczeniu potocznym oznacza zwykle obiekt samo-podobny (tzn. taki, którego części są podobne do całości)
Złoty podział -(łac. sectio aurea), podział harmoniczny, złota proporcja, boska proporcja (łac. divina proportio) – podział odcinka na dwie części tak, by stosunek długości dłuższej z nich do krótszej był taki sam, jak całego odcinka do części dłuższej. Innymi słowy: długość dłuższej części ma być średnią geometryczną długości krótszej części i całego odcinka.
Spirala lub Ciąg (liczb) Fibonacciego –inaczej „Złota spirala „– szczególny przypadek spirali logarytmicznej, w której współczynnik b jest stałą zależną od φ (gdzie φ jest „złotą liczbą”). Cechą charakterystyczną złotej spirali jest to, że co 90° jej szerokość zwiększa się (lub zmniejsza) dokładnie φ razy

Te nieskończenie małe wielkości, zachowujące, swe logiczne, geometryczno- matematyczne struktury są budulcami wszystkich „inteligentnych” światów („Jak w dole tak i w górze”) gdzie te światy mogą być przez to nie tylko większymi lub mniejszymi strukturami, lecz również są większą lub mniejszą iluzją zależną bardziej od nas samych ( tych, którzy postrzegają te poszczególne światy) niż innych. Jedyne teraz pytanie, jakie się nasuwa to to, czemu jeśli często jest nam tak źle sami tego sobie nie zmienimy?

Pytanie, czemu tak powszechnie tego nie robimy, jeśli mamy takie możliwości? Gdzie za równo może chodzi tutaj o rodzaj Bożego lub naszego własnego planu, który w najlepszym przypadku zna tylko nasza podświadomość i może zrealizować nasza nadświadomość. Może ograniczenia są związane z narzuconym po coś mam (sami sobie) tradycjonalistyczno-dogmatycznym obrazem świata i roli, jaką w nim spełniamy wraz z otaczającymi nas bytami, które jak powiedziałem wcześniej wcale nie muszą istnieć w tym świecie naprawdę, a granica, mimo że znajduje się bliżej niż 1/1000 grubości włosa pozostaje jednak dla nas niedostrzegalna i nieprzekraczalna?
Może, więc istoty (w tym osoby) jak i przedmioty manifestujące się w naszej prywatnej rzeczywistości w jakiejś mierze są przez nas pożyczani z innych tym razem czyichś wszechświatów gdzie takie Wszechświaty Równoległe mogą pozostawać niezauważone dla naszego świadomego JA tuż obok nas. Te swoiste membrany znajdujące się zaledwie w odległości milimetra od naszej rzeczywistości gdzie niewykluczone, że wszechświaty równoległe też są różnymi pozaginanymi płatami tej samej membrany złożonej w swoistą harmonijkę tego samego gigantycznego wciąż rozrastającego się świata.
Teoretycznie tylko linie sił pola grawitacyjnego potrafią przenikać do wielowymiarowej przestrzeni i tylko cząstki przenoszące oddziaływania grawitacyjne (grawitony) mogą swobodnie przemieszczać się w przestrzeni dodatkowych wymiarów.
Lecz nie znając jeszcze możliwości naszych subtelnych ciał (Ciało astralne, ezoteryczne czy duchowe), gdzie ciało astralne w pewnych para naukach np. w okultyzmie, oraz w niektórych systemach filozoficznych czy religiach przejawia się, jako, nie fizyczny (lub według niektórych teorii posiadający cechy fizyczne element człowieka, ale za razem samodzielny byt zauważalny wyłącznie na płaszczyźnie metafizycznej w innym planie świata, zwanym planem astralnym), czasami utożsamiany z ludzką duszą, której budowa może składać się na przykład z grawitonów.
Czyli z nieposiadających masy, ani ładunku elektrycznego, przenoszących oddziaływanie grawitacyjne hipotetycznych cząstek elementarnych, które jako małe, zamknięte struny mogą przemieszczać się we wszystkich dowolnych wymiarach. Ponieważ jako zamknięte twory nie posiadają (tak jak większość struktur związanych z tak zwanym planem materialnym) końcówek na stałe zakotwiczających je w jakiejś D-branie.
Opisywane zależności stanowią wyraźny dowód na istnienie tzw. membran Dilichtera (inaczej D-brany). Wielu naukowców uważa, że w całej przestrzeni wielowymiarowej Wszechświat tworzą D – brany (m.in. Peter Hovar i Edward Witten).
Ciekawostką i raczej nie przydatkiem jest, że bóg Brahma w hinduizmie wraz z Wisznu i Siwą tworzący Trimurti (święta trójca bogów). W każdym z niezliczonej ilości wszechświatów, stwarzanych przez Mahawisznu Brahma jest pierwszą, śmiertelną, żywą istotą, zrodzoną z formy vira. Może to być echem prastarej zakodowanej w religiach wiedzy, którą obecnie staramy się odkrywać na nowo?
Ja osobiście skłaniam się jednak do rozumienia tak reinkarnacji jak i istnienia, jako wielowymiarowe prawo do stwarzania swego indywidualnego prawa zależnie od naszych potrzeb, oczekiwań, założeń i planów, czasem do ich narzucania nam i kontrolowania nimi dopuszczamy jakiegoś czyjegoś czasem narzuconego nam lub sobie samemu wykreowanego egregora. Takie egregor y tworzą myśli lub emocje najczęściej grup ludzkich, często jest to wpływ jakiejś „świętej” charyzmatycznej lub narzucającej innym swe poglądy osoby(istoty), wokół której grupują się nieposiadający swego zdania ludzie. Poglądy i ideały takiej narzucającej swe zdanie innym, osoby (bogowie) kumulują się w większe zinstytucjonalizowane twory (sekty, religie systemy filozoficzne), które z kolei tworzą materializujące się struktury zwane egregorami. W skład egregora przynajmniej w początkowej fazie jego istnienia wchodzą ludzie i wytworzona przez nich energia ( energia płynąca od danej idei), której jest podporządkowany dany egregor z czasem mogący zacząć istnieć samodzielnie. Takie twory jak egregory tworzy nie tylko grupa religijna, ale nawet rodzina, firma czy całe społeczeństwo.
Człowiek (dziecko) w czasie urodzenia nie koniecznie musi być (nie jest) niezapisaną białą kartą, która poddana wpływom otoczenia musi być zapisana tak, jakie są w danym czasie, miejscu i okolicznościach trendy nauczania czy światopogląd rodziców.
Prawdopodobieństwo wpływów inkarnacyjnych (moim zdaniem istniejących i sprawdzalnych, jeśli reinkarnacja istnieje) i jeśli sprawa ewentualnej karmy do przerobienia nie jest wynikiem tak zwanej "Kroniki Akaszy" czy Pola morfogenetycznego – Ruperta Sheldrake.
Konkludując, wpływ Pola Morfogenetycznego na "efekt setnej małpy" na dziecko może mieć (nie musi) wpływ w aktualizacji zachowań zbiorowych jak i może być indywidualną składową odczuć i pragnień dziecka tak z obecnego jak i w jakiś sposób zaprzeszłego okresu istnienia egzystencji (może, jako rozwiązanie karmicznych współzależności z którymś z członków jego aktualnej rodziny).
Cała sytuacja wydaje się w miarę prosta, jeśli bierzemy pod uwagę kształtowanie się i wpływ otoczenia na charakter pojedynczego człowieka, w samotnej jego relacji z otoczeniem lub rodziną (rodzicami).
Sprawa jednak komplikuje się w takich zestawieniach tej osoby (dziecka) z grupowymi relacjami partnerskimi i choć również mogą tutaj przejawiać się ważne relacje typu dziecko- rodzice (nawet jedno z nich), rodzeństwo, dalsza rodzina, znajomi, czy w późniejszym wieku (okresie) życia ewentualni partnerzy, ich rodziny (bardzo często w tak zwanych „miłościach od pierwszego wejrzenia”) fascynacjach lub niekiedy nieuzasadnionych niczym konkretnym antypatiach.
Jako hipnoterapeuty sta przerabiałem to wielokrotnie.
Często właśnie te bardziej lub mniej złożone zbiorowe układy, kiedy to (najlepiej) lub wprost nie jesteśmy w inny jak jedynie karmiczno-reinkarnacyjny sposób wytłumaczyć pewnych często wielokrotnie powtarzających się inkarnacyjnych związków zależności i relacji partnerskich dowodzą lub są mocnymi poszlakami świadczącymi za możliwością i istnieniem częstych wpływów na nasze zachowanie i odczucia (uczucia) związków reinkarnacyjnych z rodziną, jakąś grupą lub otoczeniem. •Wielość charakterów, osobowości, ideałów i wszelkiego rodzaju odmienności w istniejących dziś społeczeństwach wynika z wielokrotnego zdublowania i wymieszania się tak zwanych pra wzorców osobowościowych, kiedy to w okresie teoretycznego początku istnienia człowieka, jako istoty miał on zaledwie kilka podstawowych cech osobowościowych wyróżniających jak i stanowiących odmienność i kontrast dla innych osobników. Z biegiem czasu jednak te cechy zaczęły się nie, jako mieszać ze sobą i między sobą tworząc dziś konglomerat wielu tych podstawowych „atrybutów cech charakteru” i „osobowości” każdego z nas, jako wypadkowe, karmiczno-reinkarnacyjno –egzystencjalnych związków. Jest to poniekąd podobne do gry w karty lub układania pasjansa gdzie, np. przy grze na każdego gracza przypada kilka kart (zależnie od rodzaju gry), które tożsame z cechami charakteru tworzą swoistą pulę grającego lub składowe pasjansa, jako złożony karmiczno- reinkarnacyjny osobowy obraz jak i charakterystykę każdego z nas. Dla tych, którzy prowadzą tę grę w życie istotne jest jedynie, aby nie zaginęła podstawowa talia, jako podstawowy składnik funkcjonowania społeczeństw ignorując jednocześnie (przynajmniej na razie i na tym etapie egzystencji) wszystkie możliwe konfiguracje wynikające z prawdopodobieństw układu „kart”, jako podstawowych cech.
Między innymi również i z tego powodu w niedalekiej przyszłości ( na granicy czasu zaistnienia Er astrologiczno-astronomicznych można się spodziewać wyeliminowania „niepotrzebnych” i jednocześnie, jako ludzka masa zagrażającym tym naprawdę rządzącym planetą Ziemia elitom nawet w wielkości około 75% populacji (bez ich zdaniem uszczerbku na subtelnych cechach kształtujących tak zwany humanizm, czyli na różnorodności podstawowych cech osobowościowych „karty”), •Aby w takiej sytuacji względnie najlepiej zadbać o swe życie (tak obecne jak i ewentualne przyszłe) należy moim zdaniem zadbać przede wszystkim o swój własny wizerunek tego, kim chcemy być nawet egoistycznie odrzucając większość gotowych tak moralno-społecznych jak przede wszystkim wszelkiego rodzaju sekciarsko-religijnych (religijnych) Wzorców i samemu je w sobie weryfikując, stworzyć własną ideologię, religię a nawet swój własny kodeks karny, który oczywiście nie powinien być zbudowany na jakiejś krzywdzie innych osób, ale jednocześnie nie powinien obniżać czy umniejszać naszej własnej osoby względem innych osób jak i systemów tak społeczno państwowych czy religijnych i na tyle liberalny (wolnościowy względem wszelkich, kolektywizmów) aby nie tworzył niepotrzebnych paradoksów, konfliktów czy dysonansów kulturowo- obyczajowych. Czyli nie potrzebnych konfliktów między systemem, treściami kulturowymi, oczekiwaniami, sposobami myślenia itp.. Co dzieje się często, kiedy taka „wyzwolona” z zatwardziałych norm i zasad jednostka znajdzie się w owym nowym (nowo wykreowanym otoczeniu) gdzie to otoczenie kulturowe jest z reguły narzucane tej (podległej systemowi) osobie.
Tak, więc przy tworzeniu przekształcaniu swego „świata” należy uważać, aby nie wykreować często w ten sposób kolejnej anarchii (często rewolucyjną), która ponownie jest niczym innym jak kolejnym systemem narzucanym jednostce.
Większość utartych poglądów w kwestii dobra, zła i karmy jest poniekąd prawdziwa i za razem fałszywa, gdyż rzeczywiście, jeśli będziemy w sobie pielęgnować winy i ułomności tak będzie wyglądać nasze obecne lub przyszłe życie. Tak, więc ta koncepcja jest z gruntu błędna gdyż generalnie nie otrzymujemy tego, na co "zasłużyliśmy”, ale to, czego oczekujemy. Wszelkiego rodzaju umartwiania się prowadzą w złym kierunku i lepiej, jeśli ktoś jest beztroski, lub nawet nieświadomy swych poczynań niż taki, który widzi w nich coś złego. Idąc dalej tym tokiem rozumowania morderca, który nie Będzie obwiniać siebie mimo kodeksu karnego przynajmniej w karmicznej sprawiedliwości nie będzie mordercą, dlatego też najidealniejszym według mnie sposobem jest świadome życie gdzie według swojego własnego personalnego kodeksu karnego nie staramy się być źli, ale jednocześnie za nic, co ma swe uzasadnienie, jako grzech, błąd, nieprawidłowość, przestępstwo nie obwiniamy się. I właśnie może koncepcja rycerskości jest tutaj najwłaściwszą formą egzystencji gdzie nie jesteśmy biernymi obserwatorami, ale wojownikami w słusznej sprawie, jak to zwykł nazywać brazylijski pisarz i poeta Paulo Coelho „Wojownik Światła”, który nie rozczula się nad tymi, którzy padli od jego miecza, ale przede wszystkim dąży do wytyczonego sobie celu. Niedocenianie lub poniżanie samego siebie (jak to między innymi odbywa się w misteriach mszy kościołów chrześcijańskich- obwinianie się w powtarzanych mantrach „moja wina”) jest wbrew pozorom jednym z najniebezpieczniejszych masochistycznych zachowań, gdzie przynajmniej właśnie w kwestii karmy i oddziaływania jej na naszą egzystencję dostajemy właśnie to, czego oczekujemy (nawet, jeśli obiektywnie nie całkiem na to zasługujemy lub w drugą stronę nawet, jeśli jesteśmy czemukolwiek winni, co mogłoby nam przeszkodzić w uzyskaniu tej „nagrody”)
Stereotypowo wyznajemy zasadę, iż szczęśliwym jest ktoś, kto posiada dużą rodzinę i wielu przyjaciół lub istnieje w jakiejś dużej społeczności, wspólnym kulcie pasji lub ideologii, gdzie nawet szeregowy anonimowy podmiot tej grupy może czuć się w niej nie tylko współistniejący czy ważny, ale w jakiś sposób twórczy gdyż będąc składową podobnych jemu stwarza tę religię, armię, czy identyfikującą się z nim grupę religijną lub fanów, wielbicieli czy kibiców jakiegoś sportowego klubu.
I rzeczywiście często chęć lub nawet bierna postawa przynależności do pewnych kultów, czy utożsamianie się z jakąś nacją, klubem sportowym, rodziną a nawet grupą znajomych czy sąsiadów bywa drogą do zadowolenia, osobistego szczęścia i w jakiś sposób jest odzwierciedleniem powszechnie uznawanego za spełnione, szczęśliwe życie.
Z drugiej jednak strony „stadne” życie z samej swej struktury funkcjonowania ogranicza taki zdrowy indywidualizm niebędący chęcią rywalizacji z najbliższym otoczeniem i chęcią wyniesienia siebie na jakiegoś typu piedestał społecznego uznania, czy atawistyczna postawa wiecznego niewolnika i poddanego względem tych, którzy nieustannie dążą do pozycji religijnego czy świeckiego władcy (guru, wódz itp.)
Tak jak mamy to u zwierząt, gdzie rywalizacja o pozycje w stadzie jest również jedną z podstawowych funkcji, zachowań i dążeń.
Odejście od tych jeszcze zwierzęcych zachowań gdzie ktoś świadomie nie byłby związany z „uznawaniem” (nie poddawałby się) jakimś narzuconym jemu prawą i dogmatom ogółu czy jakichś szeregowych osób (jednostek) uznając je za lepsze od siebie, tylko dla tego, gdyż funkcjonują one w myśl narzuconych większości swych członków grup, stad, państw, ideologii, kościołów itp., najróżniejszego rodzaju zobowiązań, wyrzeczeń, uzależnień, dogmatów, norm tak w zachowaniu jak i myśleniu.
Z kolei te wynikające z funkcjonowania w wspólnocie stereotypy ograniczają wszystkich od nich uzależnionych, nakazując im bycie ( z małym tolerancją odrębności) takimi jak domaga się tego ogół, gdyż w przypadku zauważalnej odrębności często stawia tych niepokornych na i poza marginesem społecznego funkcjonowania grupy.
W takim przypadku jedyną szansą zaistnienia i funkcjonowania dla czyjejś twórczej indywidualności było by zaistnienie (stanie się) liderem jakiegoś rodzaju przydatnej tej społeczności działalności (twórczości, itp.) i czy to będzie działalność, jako żarliwy wyznawca, myśliciel, wynalazca, artysta czy mistrz jakiejś dziedziny sztuki, ideologii, sportu itp. to i tak ma on szansę zaistnienia jedynie, gdy jego poglądy nie kłócą się z ideologią rządzącej większości.
W tak zwanych prymitywniejszych społecznościach „stadnych” ktoś, kto chciałby osiągnąć „sukces” musiałby zaistnieć, jako mag, szaman czy uzdrowiciel, gdzie mimo pozostawania w tej samej społeczności mógłby on zaistnieć a jednocześnie w jakimś sensie pozostawać w swojej odrębności na tyle na ile jego dar czy osobowość spełniałyby się w tej grupie gdzie często byłby poprzez tę grupę nawet wzmacniany, czczony lub chroniony.
Jest to wielokrotnie przedyskutowana teza o funkcjonowaniu tak zwanego „pozytywnego myślenia „ pozytywnej energii”, itp. gdzie im bardziej wierzysz w siebie i podobną wiarą wspiera ciebie otoczenie tym więcej możesz zdziałać, lecz cóż począć, jeśli czyjaś ideologia nie idzie w parze z ogólnym stadem, które w takim przypadku przez swój (odrębny) dogmatyzm będzie miało na takiego kogoś tylko i wyłącznie negatywne działanie i oddziaływanie?
Wówczas moim zdaniem jedyną szansą na taki odrębny (nie stadny) indywidualizm, będzie jak najdalej idące odseparowanie się od destrukcyjnej energii otaczającego „stada”, grupy, religii, narodu itp.
Wszystko to moim zdaniem wynika z założenia, iż zagadnienie istnienia jest (bywa) bardziej złożone i zależy ono od naszego postrzegania „Świata”, czyli otaczającej mas rzeczywistości, gdzie w zasadzie wszystko może być prawda, a jednocześnie tą prawdą jest jedynie dla tego, kto pozwolił jej zaistnieć („wykreował ja” w swym umyśle poprzez swą wiarę, przekonanie, światopogląd itp.).Ta rzeczywistość („prawda”) zależna jest od pewnego rodzaju pewników w postaci „świadków”, okresu czasu, w, którym pielęgnujemy dany pogląd jak i siły przekonania o jego słuszności.
Dlatego też tak trudno jest zmienić lub wykorzenić pewne wpojone nam poglądy, czy ideologie zatruwające od wieków umysły ludzkich populacji takie jak np. wielkie religie ortodoksyjne.
W myśl tej zasady łatwiej jest zmienić coś, co zaistniało przed chwilą i owo zdarzenie było pozbawione jego postrzegania przez inne osoby, niż coś, co zdarzyło się dawno temu i już zostało implantowane w świadomość wielu osób, pokoleń, itp.•Choć w dalszym ciągu istnieje szansa na taką założoną przez kogoś zmianę, lecz w tym przypadku znów powodzenie takiego procesu zależy od jego wysiłku, charyzmy i wiary w powodzenie swego przedsięwzięcia.
W dalszym jednak ciągu własny indywidualizm, własna droga życia, świadome odizolowanie się od wszystkiego, co przeszkadzałoby w prawidłowym pojmowaniu otaczającej nas rzeczywistości, jest w jakimś sensie (w większym lub mniejszym stopniu) uzależnione od naszej pozycji względem (planu funkcjonowania Świata i tych, którzy do realizacji tego planu są powołani)
Jednak przez nasze bardziej prawidłowe (racjonalniejsze) zrozumienie prawdy o otaczającej nas rzeczywistości możemy zmienić naszą dotychczasową rolę(nadal wierzę w przyczynę indywidualnego uświadomienia, jako skutek przyszłej bardziej uprzywilejowanej pozycji) w Planie funkcjonowania (tworzenia rzeczywistości) i wznieś się w hierarchii z podporządkowanej, popularnej i podstawowej roli człowieka w Ziemskim planie istnienia (mięso armatnie i kozły ofiarne) do roli pomocniczej w czynnym kreowaniu Planu istnienia stwarzającej się odmiennej od poprzedniego cyklu rzeczywistości na Planecie Ziemia.


Nasza niewiedza tego wszystkiego wynika najczęściej z przeświadczenia realności pewnych utopii, którym chętnie się poddajemy ze względu na nasze własne lub grupowe uzależnienia, sentymenty, zbyt uzależniające nas karmy i zobowiązania względem innych.
Z tego, co teraz wiem nieustannie (najczęściej po śmierci fizycznej) przechodzimy granicę odmiennych Światów, mimo, że niejednokrotnie może jedynie różnych o jakiś pojedynczy atom (chęć odtworzenia duplikatu znanego nam świata).Najczęściej skutkiem kreacji duplikatów znanych nam światów, (miejsc, osób, przedmiotów) po śmierci z Ziemskiej egzystencji jest tęsknota za tym światem czy jego składowymi (np. bliskimi nam osobami), lub nieświadomość zgonu (np. nieprzewidziany przez nas -nasz śmiertelny wypadek).

Religie również, jako rzeczywistości innych ludzi są często powodem naszych uzależnień wobec nich, a im bliżej i więcej jest osób wpływających na nas swą religijnością tym bardziej jesteśmy „wmieszani” również i w ten innych (często zabobonny) świat iluzji.
Gdyż każdy tak bierny jak i czynny „obserwator” Twojej rzeczywistości staje się jej „utrwalaczem”.
Tak jak sądzę te odmienne Światy i ich wpływ na nas wielokrotnie krzyżują się nie tylko z tym znanym nam światem, ale również przenikają i przecinają nas samych, a przenikać do nich i kreować nowe teoretycznie możemy czasem nawet w śnie lub podczas podejmowania jakichkolwiek decyzji.
I ten fenomen nie jest jedynie zarezerwowany dla ludzi, lecz dla wszystkich istniejących form życia, poza tym przy bombardowaniu „naszego świata” anty materią (anty neutrina) może spontanicznie zaistnieć rozstrzępienie się naszego świata na świat i anty świat, który w początkowej fazie powstawania będzie różnił się jedynie „lustrzanie odwrotnym” spinem.
Moim zdaniem "obserwator"- "utrwalacz" może mieć wpływ na nasze życie i pośrednio na nasz "Świat”, jeśli sobie i jemu na to pozwolimy.
Wiara (w coś) intencja lub częściej motywacja jest najważniejszym czynnikiem napędzającym nie tylko twórczość, ale również istnienie, a nawet zaistnienie, lecz w zestawieniu z często opozycjonistycznymi oddziaływaniami innych niekontrolowane i nieuporządkowane (przez Władców i „Opiekunów”- „Strażników”) nasze najlepsze nawet intencje mogłyby być złe lub destrukcyjne.

Tym bardziej, iż wierze ludzi często wynikającej z esencji "ortodoksyjnych religii" istnieje wiele masochizmu i samo destrukcji, dlatego też taka "wiara" intencja, aby była pozytywnie twórcza musi również być rozsądna, rozumna i w jakimś sensie racjonalna, bo choć jak myślę można wykreować wokół siebie świat zielonych smoków, to, mimo, że taki świat może być nieskończenie piękny lub fantastyczny to jednak często, mimo, że może nawet przez nas samych być on postrzegany, jako sen wariata, to na pewno również wprowadzałby on sobą więcej paradoksów niż sensownych podstaw jego zaistnienia.
Tak, więc można by przyjąć znany nam już świat za wypracowany, w miarę sprawdzony i logiczny a zaistniałe w nim przyszłe zmiany za optymalnie wypadkową, prawdopodobną średnią rzeczywistą.
Tak czy inaczej dla małych personalnych zmian w tym zasadniczym Planie można znaleźć pewne luki i w moim przekonaniu działa to na zasadzie, że tym łatwiej zmienić nawet już zaistniałą sytuację im mniej jest „świadków” jej zaistnienia, tak, więc to, co się zdarzyło, lub wiemy, że się zdarzyło w naszym postrzeganiu Świata już istnieje i to właśnie przede wszystkim nie, dlatego, iż z jakiegoś (czyjegoś) powodu to coś zaistniało, ale istnieje, dlatego gdyż my lub inni „świadkowie” wiedzą, są przekonani lub słyszeli, że to coś zaistniało.
W takim razie im głębsze jest tego przekonanie, tym bardziej to coś istnieje i tym trudniej jest to odtworzyć bądź zmienić.
Często mówi się, że czegoś nie ma tylko, dlatego, iż nie udało się nam (komuś) w swoim życiu tego czegoś odnaleźć, zaobserwować, odczuć, zobaczyć, zdobyć czy posiąść. Generalnie, wydaje się rozsądniej, uczciwiej i mądrzej powiedzieć, że coś jest lub istnieje nie tylko gdyż się to coś przeżyło, widziało czy doświadczyło, ale przyjąć, iż, mimo że jeszcze tego nie wiemy, ale i tak to coś ma prawo istnieć, niż po prostu powtarzać dogmatyczne stwierdzenia tych, którym dajemy prawo myślenia za nas.
Ostatnio rozmawiając z pewną panią o sztuce ta zauważyła, iż dość dużo mówię o znaczeniu symbolizmu w sztuce, tak, więc stwierdziła, iż muszę być związany z jakimś ruchem czy ideologią tak zwanego „New Age” (co dla niej, jako zdewociałej katoliczce oczywiście kojarzy się jedynie z niebezpieczną dla jej katolickiej sekty grupą popieprzonych oszołomów).
Wówczas ja wyczuwając jej domniemaną pozycję siły, gdzie katolicki infantylny bełkot większość przyjmuje za jedyną możliwą prawdę tylko, dlatego iż im to wpojono w tradycji lub poprzez autorytatywną postawę wywyższającego się nad pospólstwem kleru, spytałem tą panią, co ona myśli o reinkarnacji, na co otrzymałem jedynie możliwą wypowiedź tej kobiety „reinkarnacji nie ma”. Masochizm i głupota przeciętnych zjadaczy chleba, którym wpojono złowrogiego, zawistnego „boga”, którego należy się bać, lecz w taki sposób on niby nas kocha, jest do tego stopnia zaślepiająca, że tak jak ta pani tak większość wyznawców wszystkich dogmatycznych sekt chóralnie jednym głosem bezmyślnie potrafią jedynie powtórzyć to, co chcą, aby wiedzieli o czymkolwiek „wodzowie” ich sekt, religii i kościołów.
Tak jak np. w przypadku maszyn pozwalających ludziom latać (unosić się w powietrzu) można jedynie przyjąć jak do istnienia pierwszych balonów, sterowców czy samolotów musieli odnosić się ludzie, którzy jeszcze tych przedmiotów nie widzieli na własne oczy, a jedynie poznając to zjawisko z relacji (opowieści) innych osób nie raz musieli zaprzeczać możliwości istnienia tych przedmiotów mówiąc: „to nie prawda tego niema”.

Na zasadzie „Jaskini cieni „ Platona ludzie tak długo będą w cieniu swych ograniczających ich, często narzuconych im myśli, aż nie odwrócą się w stronę Słońca.
Założony na początkach poprzedniego wieku ruch New Age, który jak sama nazwa wskazuje miałby być zwiastunem przyjścia Nowej Ery Zodiakalnej, tak naprawdę nie został założony przez teozofów i okultystów typu H. Bławacka czy R. Steinera, choć powszechnie tak się uważa.
Ruch ten jest kontrolowany i wspierany (coś na zasadzie samo realizującej się przepowiedni) przez rzeczywistych Władców tego Świata, często utożsamianych z Bogiem „bogami”.
Dlatego też pozwolono w tym ruchu egzystować wszelkiego typu „nawiedzonym”, którzy poniekąd dyskredytują ten ruch z jednoczesnym zmieszaniem rzeczy (treści) wartościowych ze zwykłym kłamstwem (moim zdaniem jest to działanie w dużej mierze celowe i założone wcześniej) •Z innej strony nie jest całkowitą prawdą, że New Age stanowi ideologiczną opozycje do wierzeń między innymi Chrześcijan gdyż podobnie jak wierzą oni w treści zawarte chociażby w „Revelation Jana” podobnie New Age głosi te same „proroctwa” i często jedynie rozsądniej to uzasadniając niż Biblijne „tezy” typu 6 dni stworzenia Świata przez pojedyncze bóstwo ok. 6000 lat temu.
Tak, więc częściowo zwolennicy ruchu New Age uważają podobnie jak „objawienia i proroctwa katolików, że dzisiejsze czasy to ostatni etap świata, jaki znamy.
Po przejściu tego świata w nową rzeczywistość (Nową Erę, Erę Wodnika, która według mnie nastąpi ok. roku 2069), ma nastąpić złoty wiek ludzkości (u katolików jest to tzw. „Sąd ostateczny” i wiecznie trwające Niebo). Inaczej mówiąc nie katolicy, wyobrażają sobie to, jako czasy, w których ludziom ma żyć się lepiej i łatwiej a u np. katolików będzie 1000 letni okres funkcjonowania Nieba, (po czym nastąpi powrót Szatana Lucyfera {Niosący światło-oświecenie, wiedzę} czyli jest to zwiastun kolejnej po Erze Wodnika Erze Koziorożca (ok. 4249-6409). „Niebo" do, którego wstęp będą mieli bezgrzeszni, uczciwi i sprawiedliwi –ale też tylko i wyłącznie katolicy. Dla wyznawców New Age będzie to czas na Ziemi, w którym ludzie całkowicie przewartościują swoje spojrzenie na otaczający ich świat. Zgodnie z tym przekonaniem nastanie wtedy kres wszelkich systemów religijnych oraz ich instytucji, a ludzie zaczną naprawdę żyć według utopijnych zasad: „ Czyń drugiemu, co tobie miłe"; "Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe "lub "Żyj i daj żyć innym".

New Age to również koniec Ery Ryb (interpretowana między innymi symbolicznie, jako epoka chrześcijaństwa) i nastanie era Wodnika, lecz aby do tego mogło dojść tak katolicy jak i wyznawcy New Age wierzą, iż powinna zaistnieć i poprzedzić to III wojna światowa, objawienia obcych (dla katolików "boskich") cywilizacji na Ziemi, kataklizmy ekologiczne typu - przebiegunowanie Ziemi jak zmiany czy nawet upadek Kościoła katolickiego (między innymi Przepowiednia Malachiasza, ks. Klimuszki, Oj. Pio i wielu innych)
podobnie jak w teorii Schrodingera, kot zamknięty w pudełku wraz z trucizną nie tylko teoretycznie (w 50%) może być martwy, ale decyzja o tym czy jest on martwy czy też nie zależy od intencji obserwatora.
Gdzie już w koncepcyjnej fizyce kwantów lat trzydziestych poprzedniego wieku niejaki Schroding wymyślił coś, co nazywa się teoretycznym "eksperymentem Schrodinga z jego kotem", idzie o kota zamkniętego w specjalnym pudełku z możliwością, iż on zostanie tam otruty lub nie (50 % szans) najczęściej konkluzja jest taka, że póki nie otworzy się pudełka kot jest jednocześnie martwy i żywy (wszystko zależy od intencji obserwatora, na którego nie wpływa nikt z zewnątrz) i różnych światach równoległych lub alternatywnych jest tyle samo żywych jak i martwych kotów.
Znów dowodzi to temu, iż my, jako obserwatorzy teoretycznie możemy sobie kreować Świat według naszej woli, intencji czy wiedzy.
Jako, że, mimo, iż tak głoszą niektóre koncepcje nauk fizyki kwantów, to z mojego punktu widzenia (z tego, do czego "sam" doszedłem) może to wyglądać nieco inaczej?•Z tego, co wiem i przypuszczam Ziemia z naszym lokalnym wszechświatem (Światem) jest pewnym sensie " złapana" w pętlę czasoprzestrzenną i w sumie, jako taka wraz z żyjącymi na niej istotami jest ona niepowtarzalna, lecz pewne istoty (ludzie) tak tutaj jak i po swej śmierci potrafią częściowo odtworzyć (wykreować) obraz rzeczywistość, która w mniejszy lub większy sposób przypomina ich egzystencje na Ziemi. Wówczas też mogą bardziej niż w rzeczywistej Ziemskiej rzeczywistości zaistnieć przypadki kreowania wielu Światów lub rozszczepiania ich po każdej zaistniałej decyzji, marzeniu, potrzebie itp.
Te jednostki, które potrafią realizować swe pragnienia i marzenia (najczęściej jest to grupa- im większa i im bardziej jednoznaczniejsze są jej myśli i intencje tym łatwiej je realizować) niekiedy jednostki są jednak tak "silne" lub zmotywowane swym przeświadczeniem o swej racji, sile, możliwościach, że potrafią one "zmieniać" dotychczasową rzeczywistość Ziemi i jej mieszkańców.
Często (znamy to z historii) pojedynczy ludzie potrafią "zarazić" swą ideologią całe rzesze ludzi i narodów (tak też między innymi powstają religie), dlatego też Ziemia jest w jakimś sensie atrakcyjnym miejscem dla tych, którzy pragną tu się realizować, dominować nad innymi, lub być zdominowanymi przez innych.
Z tego może też wynikać, iż historia na Ziemi bardziej niż było by to w różnego typu wyimaginowanych przez pojedynczych ludzi czy grupy (sekty religijne) Niebach i Piekłach, zmienia się stosunkowo nie aż tak bardzo w swym spiralno- cyklicznym nieustannie powtarzającym się cyklu.
Właśnie na tym może polegać atrakcyjność Ziemi, jako miejsca gdzie realizacja nas samych przebiega nie na dowolnym kreowaniu tego, czego sobie życzymy, ale na przezwyciężaniu swymi walorami, sprytem itp. utrwalającej rzeczywistość mocy "świadków”, którzy przez swe kulturowo- religijne zasady nie pozwalają się realizować poszczególnym, pojedynczym i pospolitym marzeniom jednostki.
Wielu tutaj, więc wraca podejmując nieustanne wyzwania rywalizacji o prym dobrego, zdolnego, piękniejszego, odporniejszego czy sprytniejszego od innych lub zamierza odpłacić (zrealizować) jakieś karmiczne zobowiązania.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tadeo
Administrator



Dołączył: 02 Lis 2010
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 21:01, 29 Lis 2013    Temat postu:

Kobiety nieco inaczej (z zasady) się realizują niż mężczyźni, one bardziej kierunkują się na strefie duchowej, rodzinnej czy uczuciowej również rodzą się kobietami gdyż dobrze im w tym kilko tysiącletnim kotle patriarchatu gdzie są zdominowane do roli pomocnika i sługi (czasem po to, aby móc się z tego wyrwać). Ten sam masochizm bardziej kobiety niż mężczyzn zmusza do bycia pokornymi wyznawczyniami jakichś kultów czy religii (to właśnie z reguły nasze matki, babki i ciotki skłaniają nas i pilnują abyśmy, jako kilkuletni ludzie odmawiali wieczorne pacierze).
Najczęściej, więc u kobiet chodzi o realizację karmicznych zaleceń i nadzieję, że tym razem osiągną te zrozumienie, tą jedną prawdziwą miłość, porozumienie z potomstwem itp.
Mężczyźni z kolei (z reguły) bywają jak wojownicy, lub sportowcy, dla których najważniejsza jest rywalizacja i osiągnięcie jak najlepszej pozycji, miejsca i zdystansowanie innych, czyli przede wszystkim najważniejsza dla nich jest rywalizacja, "mecz", wojna, jako taka i jako swego rodzaju "męska przygoda".
Odrębność i niezgoda w obrębie płci powoduje więcej konfiguracji i możliwości realizacji samych siebie, każdy z nas szuka sposobu, aby jak najlepiej, najsprytniej osiągnąć swe personalne zwycięstwo nawet za cenę zmiany płci w nowszym reinkarnacyjnym cyklu życia.
Dla niektórych ważniejsze od osiągnięcia sukcesu jest coś w rodzaju sukcesu scenicznego, gdzie najważniejsze jest dobre odegranie swej "roli" niezależnie jak bardzo dramatyczną czy tragiczną postać odgrywamy.
Tylko życie na tej Ziemi może dawać takie możliwości, kiedy to we wszystkich rodzajach wykreowanych na nasze życzenie "Nieb i Piekieł" po wstępnym czasie asymilacji jesteśmy w stanie sami sobie kreować wszelkie potrzebne nam przedmioty i piękno, jak i wszelkiego rodzaju cierpienia, na które wnosimy zapotrzebowanie.
Tutaj na Ziemi jest to również w dużej mierze zależne od innych dookoła nas "świadkowie”, dlatego też gra w tą grę jest jak partia szachów z równoważnym partnerem lub mecz piłki nożnej z wieloma innymi, od, których tak samo jak od nas zależy wynik meczu.
Ludzie (dusze) są bardziej "zainteresowane" w działaniu niż w pospolitej gnuśności, dlatego też wcielają się do coraz to nowych cielesnych pojazdów, aby doświadczać na twardej scenie materialnej życia.
Gdyż tam "na górze" lub "w dole" jest w sumie bardzo nudno i przewidywalnie.

Wielokrotnie przy różnych rodzajach hipnozy, snach itp. znajomi mi ludzie opisywali jakieś iluzoryczne, abstrakcyjne, surrealistyczne światy, w, których się znaleźli i nawet coś w rodzaju piekła.
Najbardziej "fantastyczna" kompleksową a za razem nowatorską wizję "Piekła" usłyszałem od pewnego masona (znajomy koleżanki). Opisał on Piekło bardziej, jako jakiś świat niż miejsce (nie było to pod ziemią) i byli tam zarówno ci "dobrzy" z Jezusem, Buddą itp. jak i Lucyfer, jako przywódca (przynajmniej jakiejś części tego miejsca) stacjonował on na sporym wzniesieniu (wyglądał jak można by określić wygląd typowego biznesmena czy polityka) szczupły przystojny.
Dookoła "wzgórza" w pozycji poddańczej (schyleni klęczący na jedno kolano) stacjonowała "uśpiona" armia Lucyfera, a jego kontakty z Jezusem i jemu podobnymi były na zasadzie spotkań przywódców Świata.

Ktoś powiedział kiedyś, iż fizyka kwantów jest czymś podobnym do jakiejś nowej religii, i może w tym stwierdzeniu jest jakieś ziarno prawdy, lecz idee zawarte w tych koncepcjach nie są aż takie nowe. Wiadomo, bowiem, iż pewne grupy filozoficzne takie jak np. pitagorejczycy, lub wyznawcy platonizmu a nawet wczesne sekty chrześcijańskie (gnostyczne) takie jak te związane z grecko-egipskim hermetyzmem są bardzo do siebie podobne. Te koncepcje tak filozoficzne jak i religijno-filozoficzne wychodziły z założenia, iż postrzegany przez nas świat dzieli się, co najmniej na, dwa jeśli nie kilka (wiele światów) współzależnych z sobą lub wynikających z siebie (rozdzielonych z siebie), choć tylko ten jeden (znany nam, ten, w którym istniejemy i funkcjonujemy) jesteśmy w stanie w pełni doświadczać i zauważać. Często te bliższe naszej kulturze przesłanki tych wierzeń wynikającej z Judo-chrześcijaństwa lub nawet odłamów Islamu opierając się na dualizmie (piekło-niebo) również w pewnym ukrytym sensie niosą w sobie idee światów równoległych czy alternatywnych, gdzie istnieje nie tylko możliwość doświadczania poprzez doznania duchowe (koncepcje i dogmaty wiary), ale nawet, (jeśli ktoś się tylko odważy) istnieje możliwość kreowania tych światów (najczęściej tego, w którym się znajdujemy lub tworzenie nowych światów w momencie odejścia od tradycji, i wprowadzaniu zmian w swoim życiu {istnieniu}).
To właśnie Fizyka Kwantów jest czymś w rodzaju religii (nie całkiem nawet NOWEJ). Powiedziałbym raczej, że zawarte w tej koncepcji tezy w jakiejś mierze nawet, jeśli nie zostały stworzone na wzór innych religii, to i tak niezależne (innymi sposobami odkryte) wnioski tutaj zawarte są w dużej mierze tożsame z kilkoma kultami ( obowiązującymi religiami jak np. Hinduizm). Koncepcja "BOGA", który ma jakiś powód do stworzenia Świata jest z jednej strony o wiele logiczniejsza a poza tym również takie uzasadnienie istnieje w wielu kultach i religiach (nie w judo-chrześcijaństwie gdzie bóg jest bądź złośliwym egoistą lub kieruje się bezpodstawną szczególnie w swych działaniach "miłością" niczym niepokrytą, lub zaprzeczającą sobie w wielu miejscach tekstów Biblijnych empatią {empatia emocjonalna}). Naprzemienny Egocentryzm myślenia połączony z empatią, miłością i współczuciem w Biblii może jedynie świadczyć o tym tekście, jako zbiorze różnych integralnych tekstów (opowieści) kiedyś przez kogoś wtłoczonych do jednego tekstu Tora, Pięcioksiąg i dalej Biblia (kultura judaizmu oparta na "ludowych mądrościach" innych narodów zdobyta przez początkowych nieustannie przemieszczających się pasterzy bajających sobie przy ogniskach o zasłyszanych opowieściach)
Tak, więc może tak wielka ilość "Bogów" nie całkiem dowodzi, iż nie może być tego jakiegoś pra początkowego (lub w wielu w różnych Światach, wymiarach itp.), ale jest bardziej chęcią kreowania tych Bogów przez odrębne kultury (chęć posiadania swego lokalnego Boga lub nie zrozumienie (wyobraźnia, pomyłka itp.) sąsiada, który nam go przedstawia.
Jako deista skłaniam się za istnieniem jakiegoś (bezosobowego) boga, idei stwórczej, choć biorę również pod uwagę możliwości stwarzania swych egregorów przez poszczególnych ludzi lub kultury, które to twory, jako samoistne istoty można nawet pobudzić do istnienia tak w naszym jak i we wszelkich koncepcyjnych, teoretycznych, alternatywnych lub równoległych Światach, których możliwość istnienia i zaistnienia uważam w pewnych warunkach za prawdopodobną?
Fizycy, szczególnie fizycy zajmujący się „Fizyką kwantów” od lat głowią się nad opracowaniem (Grand unification theory), czyli „Teorii wielkiej unifikacji” łączącej fundamentalne prawidła, zależności jak i siły oddziaływania w jedną spójną teorię, która w wielu swych aspektach jest podobna lub nawet tożsama z czymś na kształt religii Jakiś czas temu miałem okazję zapoznać się z ideą Petera Plichty w jego książce: „Tajemnicza formuła boga” gdzie udowadnia on np., że liczby nie mają charakteru przypadkowego, że nie są abstrakcyjnym wymysłem, lecz są można powiedzieć „Boskim” wyznacznikiem podstaw budowy materii i nie przez przypadek w tytule jego pracy znajduje się wspomniany Bóg, lecz ten „Bóg” znów w niczym nie przypomina żadnego z osobowych bóstw wielu kultur i religii, ten „Bóg” jest, bowiem przede wszystkim „budowniczym” jakiegoś fraktalno-geometryczno- atomowego wzorca podstawowego istnienia strukturalnej inteligentnej materii.
Zagadnienie istnienia jest (bywa) bardziej złożone i zależy ono od naszego postrzegania „Świata” czyli otaczającej mas rzeczywistości, gdzie w zasadzie wszystko może być prawdą, a jednocześnie tą prawdą jest jedynie dla tego kto pozwolił jej zaistnieć („wykreował ja” w swym umyśle poprzez swą wiarę, przekonanie, światopogląd itp.).Ta rzeczywistość („prawda”) zależna jest od pewnego rodzaju pewników w postaci „świadków”, okresu czasu w, którym pielęgnujemy dany pogląd jak i siły przekonania o jego słuszności.
Dlatego też tak trudno jest zmienić lub wykorzenić pewne wpojone nam poglądy, czy ideologie zatruwające od wieków umysły ludzkich populacji takie jak np. wielkie religie ortodoksyjne.
W myśl tej zasady tak jak pisałem wyżej łatwiej jest zmienić coś, co zaistniało przed chwilą i owo zdarzenie było pozbawione jego postrzegania przez inne osoby, niż coś, co zdarzyło się dawno temu i już zostało implantowane w świadomość wielu osób, pokoleń itp.
Gdyż nasze myśli nie są jedynie ulotnymi impulsami elektromagnetycznymi, ale są budulcem, „myślokształtem” zdolnym wykreować w zasadzie wszystko, od drobnych usprawnień w naszych życiach nawet tych Ziemskich do destrukcyjnych zdarzeń i egregorów.
Choć w dalszym ciągu szansa na taką założoną przez kogoś zmianę, będzie zależna od szeregu „Za” i „Przeciw” i powodzenie takiego procesu zależy od wysiłku, charyzmy i wiary w powodzenie swego przedsięwzięcia.
To oczywiście nie do końca jest sprawdzalne, w mojej praktyce hipnotyzera do past life często spotykałem się, że pewne inkarnacje przebiegały niejako liniowo w podobnych światach, lecz również bywały takie mieszane gdzie po całkiem irracjonalnym abstrakcyjnym życiu w takim samym Świecie ktoś wracał do takiego całkiem na pierwszy rzut oka podobnego do naszego obecnego Świata, co w cale nie oznacza, że musiał on być tym właśnie Światem.
Myślokształt, jako stworzona przez nas forma energetyczna jest nie jako zbudowany z zagęszczonych (wielokrotnie powracających tych samych mantr, myśli, marzeń, powtarzanych pacierzy itp.). I tak jak wszystkie myśli czy marzenia może on być bardziej lub mniej konkretny, (wyrazisty), ukształtowany lub ogólnie enigmatyczny (symboliczny - senny) a nawet twórcze czy destrukcyjne.
Myślokształt jednego człowieka przyciąga jednocześnie myślokształty o podobnych wibracjach i treści innych ludzi lub ich grup.
Dlatego też ten Ziemski świat funkcjonuje tak jak właśnie funkcjonuje (wiem o tym z hipnotyczno- transcedentalnego przekazu, {jako "wychodzenie poza granice" świadomości rzeczywistej}) i nie możemy na Ziemi ani żyć jak "Bogowie" bezkarnie kształtując otaczającą nas rzeczywistość, co prowadzi do zaistnienia paradoksów.
Nie możemy również osiągnąć całkowitego stanu, "poznania", "miłości" jak również skrajnych "zła" itd. gdyż wówczas zakończylibyśmy nie tylko nasze zadanie spełniania się na Ziemi, ale również zadanie zaistnienia poza życiami Ziemskimi, po to jest dla większości ludzi wiecznie narastająca karma jak i świadomość grzechu, pokuty itp.
. Idzie o to, iż jakkolwiek dążenie do Światła, Miłości itp. jest dobre i słuszne, na zasadzie, aby coś komuś dąć należy to coś osiągnąć, posiadać, zdobyć. Tak wiec również w życiu należy moim zdaniem kierować się czymś, co ja nazywam "Zdrowym Egoizmem" i utrzymując w sobie balans Światło- Mrok (cień) Miłość- Zawiść (zazdrość) żyć tak, aby jak najwięcej z życia pojąc i zrozumieć i najlepiej, jeśli stosunek "Dobra" do "Zła" w nas byłby jak największy w stosunku proporcji "Dobra" 99 % do "Zła" 1% lub aby korzystać z obu tych sił zachować równowagę yin-yang, czyli 50% na 50%
Ludzie, jako istoty w jakiejś swej części (nawet tej pozornie fizykalnej) są istotami duchowymi (pamięć molekularna, cząstki elementarne jak i ewentualna pamięć {wspomnienie} poprzednich lub {równoległych} istnień) i to właśnie jest tą motywacją zbliżenia się do naszego drugiego "JA"

To, co przedstawiam może czasem brzmieć jak pewniki czy naukowe aksjomaty, ale ja raczej też nie mogę nazwać się "naukowcem" (hoc trudno jest rozszyfrować, co tak naprawdę termin ten powinien znaczyć?).
Choć w dalszym ciągu jest to niejako efekt przekazu, którego byłem podmiotem, jednak jak najbardziej uważam, iż istnieje coś, co moglibyśmy nazwać fizycznością -duszy, poznając w ten sposób (zbliżając się do poznania) istoty Rzeczy.
Ja w sumie zawsze miałem naturę pragmatyka i jakby nie te pewne zdarzenia w moim życiu, które to zmieniły, dziś byłbym racjonalistą analizującym otaczający nas Świat tak zwanym: „Szkiełkiem i Okiem"
Nie chce, więc również nikogo specjalnie przekonywać do swego sposobu rozumowania, ani udowadniać, iż to, co doświadczyłem jest jedyną odpowiedzią (jakąś „prawdą objawioną”). Już dawno temu przytaczałem, jako ciekawy w tej materii przykład serii eksperymentów z cząsteczkami elementarnymi, które zachowywały się (poruszały) w kierunkach, które przed eksperymentem założył, jako swe domniemane tezy eksperymentator. Kilku ludzi na Świecie przeprowadziło podobny eksperyment i kiedy opublikowali swe wyniki okazały się one rozbieżne. Dalsze analizy i próby wykazały, iż po prostu te składowe wszechświata (wszystkiego) zachowywały się tak jak tego życzył sobie obserwator (prawo atrakcji), ang. „Law of, Attraction” Przyciągasz do siebie to, co jest dla Ciebie najbardziej atrakcyjne.
Wniosek z tego jest taki, iż zarówno my jak i wszystko dookoła jest bardziej duchem niż materią (rozpędzone w nas i przenikające nas cząstki elementarne), ciało nie istnieje i nigdy nie istniało jest jedynie rodzajem projekcji nas w nas i w otaczającym nas Świecie ( pojedynczy człowiek to ok. 70- 100 Bilionów komórek (po Polsku bilion = 1 z 12 zerami) 70- 100, 000, 000, 000, 000 czyli gdyby nie blokady w umysłach ludzi to świat może nie miał by żadnych ograniczeń.
Jeśli natomiast, co sekundę przez każdy centymetr kwadratowy naszego ciała po stronie Słonecznej przenika nas prostopadle do Słońca, (przelatuje przez wszystko łącznie z Planetą Ziemia) 65 miliardów neutrin, które posiadając masę i swą pamięć (mogą się uczyć i przekazywać wiedzę, Tak, więc w „nauce” jest na tyle dużo duchowości na ile dużo „nauki” jest każdej znanej formie religii czy duchowości i wszystko to jest( lub może być) zależnie od intencji, zapatrywania, czy postrzegania Siebie w otaczającej nas rzeczywistości „Ja” w „My”
Lecz jak kol wiek można by powiedzieć, iż mądrzy ludzie twierdzą gdyż doświadczyli, ze to, o czym myślisz wzmacnia sie w twoim życiu i poświęcając czemuś uwagę w pewien sposób przydajemy temu energii, mocy („Prawo Przyciągania”) to jednak istnieją na Ziemi (materialnej Ziemi) przesłanki i zabezpieczenia, istoty, które różnie nazywane („aniołowie” „świadkowie” „pomocnicy” itp.), dbają oto właśnie, aby „Prawo Atrakcji”, czyli to jedno z podstawowych praw rządzących rzeczywistością, (o czym niestety nie zawsze wiemy (pamiętamy)) nie działało na Ziemi (w pełni) i aby ludzie skupiając sie na ludzkich niemożnosciach, dramatach, obawach i uznając, ze sami nie mamy żadnego wpływu na okoliczności pośrednio sami pozwalamy by panował w naszym życiu mniejszy lub większy chaos. Lecz chaos ten jest koniecznym złem, aby nie pozwolić by poprzez powszechne oddziaływanie” Prawa Atrakcji” na Ziemi (jest to jedynie możliwe po życiu ziemskim i między życiami) spowodować kolejny kataklizm poprzez zaistnienie przeciwstawnych intencji (tworzenie paradoksów) skutkiem, których były (historyczne wymierania gatunków, Kontynent Mu, {Lemuria}, Zagłada Atlantydy)
Wszyscy jesteśmy świadomi siebie samych, tym bardziej stając przed lustrem jesteśmy pewni, iż tu to my a tam to jedynie nasze iluzoryczne odbicie lustrzane, lecz jeśli byśmy mogli przekroczyć tę lustrzaną granicę okazało by się, że rzeczywistość jest odmienna i prawdziwi „MY”( wolniejsi od współzależności) jesteśmy właśnie po jej drugiej stronie, jest to jedna z największych tajemnic i za razem jedno z największych oszustw, na jakie sami się skazujemy żyjąc, jako ludzie na Planecie Ziemia.
Jak w Platońskiej „Jaskini Cieni” pozwalając sobie widzieć jedynie siebie właśnie, jako stworzone przez ogrzewające nasze plecy Słońce, które maluje te cienie naszych sylwetek na ściennej scenie rzeczywistości, którą jedynie pozwalamy sobie zobaczyć, nie zdając sobie nawet sprawy z istnienia tego rzeczywistego Słońca a widząc jedynie przez niemalowane cienie naszych sylwetek.
Utożsamianie siebie ze swym indywidualizmem i z osobowym „JA” sprowadza się z reguły do naszych wspomnień i postrzegania siebie, jako jedną ze składowych ludzkiej populacji i ścierania się poglądów tej populacji, jako średniej wypadkowej tych zależności, gdyż żyjemy w Świecie dualistycznym i jego potencjalnej równowadze stosunku dobra do zła, miłości do zazdrości czy nienawiści lub światła i cienia.
Światło zawsze tworzy cień padając(oświetlając) cokolwiek, (zależnie od kąta jego padania) czasem ów cień może być większy czasem natomiast mniejszy.
Jako metafora dotycząca takich skrajności jak Miłość- Nienawiść odzwierciedla podstawową zasadę funkcjonowania TEGO Świata Ziemskiego gdzie wszystko polega na skrajnościach i ścieraniu się ideologii (poglądów- odczuć) wszystkich mieszkańców tej planety (im bliżej siebie są - tym większe jest ich oddziaływanie tak zwana teoria "Świadków")
Widzimy siebie i odczuwamy siebie, jako coś (kogoś) indywidualnego niemal (Boskiego), jednak jednocześnie przypisując siebie do ludzkiego stada odrzucamy szansę stania się kimś takim jak (Bóg).
Tym samym odsuwamy od siebie siłę i wiedzę, która dawałaby nam dostęp do Świata, w którym niemożliwe staje się możliwym w myśl zasady „wszystko w Świecie jest możliwe jedynie może być nieskończenie mało prawdopodobnym”.
Aby wzmocnić tę naszą indywidualność musielibyśmy pojąc zasady panujące w otaczającym nas Świecie, odrzucając przy tym cały dogmatyzm zniewalających nas doktryn prawno- polityczno- religijnych, i zniekształceń naszego pojmowania tego Świata.
Ktoś kiedyś powiedział, ze prawda nas okłamuje, i ta właśnie teza może okazać się fundamentalnym prawidłem w pojęciu misterium naszego „Ja” w „My”

Postrzeganie siebie jak i odwieczna chęć zdefiniowania tak siebie jak i otaczającej nas rzeczywistości zagnała nas w tą często ślepą uliczkę, a właściwie w wiele rozszczepionych samotnych uliczek czy zamkniętych traktów labiryntu.
Jesteśmy jak laboratoryjne myszy szukające wyjścia z własnych labiryntów nie wiedząc lub nie potrafiąc ogarniając całościowego obrazu tego labiryntu, aby niejako z wysokości pozwolić sobie zobaczyć gdzie jest z niego wyjście.
Ja również wielokrotnie próbowałem swego szczęścia, aby bez „nici Ariadny” przemierzyć bezpiecznie ten labirynt poznania i z niego wrócić, kiedy poznam już jego tajemnice. Lecz nadal kierowany bardziej pychą zdobywcy nie miałem nawet pojęcia, po co to chce robić i czego prócz jakiejś enigmatycznej satysfakcji, czy złudnej chwały w ten sposób zamierzam dokonać?
Aby osiągnąć jakiś założony przez siebie (sobie) sukces w pierwszym rzędzie należy poznać siebie, jako "Ja" bez otaczającego nas blichtru i kłamstwa narzucanego nam przez niemal wszystkie instytucje, fałszywe zasady, paragrafy, dekalogi itp.
Należy, więc pozbyć się tej otoczki fałszywych proroków, religii czy polityki, aby przez odrzucenie tego, co często nawet mówi o naszej sile i możliwościach (z reguły jednak tak jak w większości religii degraduje się w nich indywidualnego człowieka do poziomu podmiotu i pomocnika czegoś większego "Boga") Oddanie walkowerem naszej boskości na rzecz innych fałszywych "Bogów" jest jednym z tych błędów przeszkadzających naszemu "Ja" zaistnieć - jak i wynoszenie siebie do poziomu takiego "Boga" bez poznania (odrzucenia fałszywej zasłony, otaczającego nas Świata) również pozostawi nas na bezdrożu gdzie nawet, jeśli już będziemy wiedzieli, że coś możemy nie będziemy nadal wiedzieć, co tym czymś może być ani w którą udać się stronę, aby to coś prawidłowo rozpoznać i posiąść.
To, co nas blokuje to jest przede wszystkim nasz własny bagaż karmiczno- reinkarnacyjnych zobowiązań, dodatkowo wmieszany w tradycjonalno -polityczny otaczający nas system.

Moja odpowiedź przyszła z najmniej oczekiwanej strony, albowiem ze strony rezygnacji i chęci nieistnienia w otaczającym mnie świecie obłudy, blichtru i ignorancji. Ta moja chęć wycofania się z tej dominującej przez większość mego życia rywalizacji o „prawdę” nie skończyła się jednak przyznaniem walkowera, czyli zwycięstwem nade mną obłudy i ignorancji ogółu, lecz śmiertelną chorobą, jako konsekwencją zerwania przeze mnie traktatu na mocy, którego przez wiele poprzednich lat byłem chroniony przed skutkami mego zatrutego ciała.
Byłem, więc jak zombie, czyli trup podtrzymywany jakąś niewiadomą tajemniczą siłą przy życiu wbrew prawom fizycznego świata i natury.
Tak jak wspominałem to wyżej, i jak to bywa w przypadku podobnych manifestacji, najczęściej utożsamia się je ze świętymi lub boskimi postaciami takimi jak: Matka Boska, Jezus, Mahomet, Allach itd. itp., Co zależy oczywiście od świadomości czy emocjonalno-religijnych poglądów osoby poddawanej takiej manifestacji, snu, objawienia, nawiedzenia, (Biblijne objawienia Henocha, Abrahama, Mojżesza, Jakuba, Ezechiela czy Eliasza, Jezusa, Pawła, Szymona i Piotra.
Jednak to moje orędzie z 9 lipca, 2012 r.
Lub tak zwane „Bliskie Spotkanie” ( w tym przypadku V stopnia- więź telepatyczna) było również niezmiernie istotnym i to nie tylko wbrew pozorom dla mnie samego pewnego rodzaju kolejnym przymierzem z tak zwanymi „Bogami”, Strażnikami, Aniołami, a nawet pośrednio z innymi tymi „Większymi” i pomniejszymi „władcami i zarządcami” tej naszej wirującej w spiralnym więzieniu „pętli czasoprzestrzennej” (Uroboros) Planety Ziemi.
Tak jak wspomniałem wyżej jest to zadanie, na które zgadzałem się wielokrotnie w poprzednich życiach i potwierdzałem jego wykonanie w okresach między życiami (będąc wówczas bardziej świadomym otaczającej nas rzeczywistości i prawdy o niej)
Jeśli nie jest to jedynie kokieteria w stosunku do siebie samych to może taki jest plan, nasz lub ten ogólny?
Z reguły piętnujemy lub rozpamiętujemy u innych to, co nam najbardziej przeszkadza u innych "idea Lustra"
Cóż jednak takiego zdarzyło się owej nocy z niedzieli na poniedziałek 9 lipca, 2012 r.

Byłem, więc w zakresie i pod wpływem działania biologiczno- mechanicznego magnokraftu „komunikacyjnego” z innego czasu Ziemskiej „Pętli Czasoprzestrzennej”, dzięki czemu (ponowne „przymierze” „kontrakt”) zaczynam wychodzić, ze śmiertelnej choroby krwi (Mielofibroza).

Po szeregu seansów między innymi hipnotycznych doszedłem do wniosku, iż związek z tymi istotami mam od wielu lat i poprzez wiele wcieleń (w tym ostatnim wydaje się, iż pierwszy kontakt miałem w wieku 5-6 lat, lecz przez całe dotychczasowe życie nie było to dla mnie tak jawne i oczywiste jak to jest obecnie, kiedy to odważyłem się przeciwstawić się temu, o czym przedtem snułem jedynie poszlaki i domniemania.

Dlatego też, jako że jesteśmy okłamywani i często nie jesteśmy sami w stanie odkłamać nawet siebie, i mimo, ze czasem łatwiej jest zwalić swe niepowodzenia na innych, los, brak szczęścia czy przypadek, ale czy nie lepiej, choć spróbować ukształtować swoje Zycie tak jak chcemy je widzieć a może i odpowiedzi same się wówczas pojawią?

Na przykład w kwestii „mojej choroby”, chciałbym zaznaczyć, iż żadna choroba nie jest w pełni zdarzeniem mechanicznym. Wielu ludzi słysząc, że jestem „chory” i nawet nie chcąc słyszeć tego, co ja mam do powiedzenia o przebiegu czy zaistnieniu tej zdąć by się mogło „choroby” daje mi swe tak zwane „dobre rady”.
Tak, więc poza wszelkiego rodzaju polecanych metod czy specyfików, (które w większości znam od dawna), proponuje się mi wszelkiego typu zachowania, czy ewentualne krótsze lub dalsze spotkania i wycieczki (nawet do Peru czy Tybetu) z notorycznym założeniem, że ja coś MUSZĘ, lecz wbrew tego, co ci bardziej lub mniej życzliwi głoszą JA JUŻ NIC NIE MUSZĘ.
Ocenianie innych swymi kategoriami pojmowania świata, jest tak samo manipulatorskie, a tym samym złe jak większość obowiązujących w tym Kosmicznym Planie obezwładniających nas kłamstw, których zakłamanego charakteru nawet nie potrafimy w Sym życiu rozpoznać.
Oczywiście te niby życzliwe porady są bardziej lub mniej świadomą chęcią zmanipulowania, w tym akurat przypadku kogoś takiego jak ja, który w stereotypowym pojmowaniu międzyludzkich stosunków powinien użalać się nad swym losem, i tym samym oczekiwać pomocy czy porady od bliskich czy znajomych.
Jest to jedno z oszustw i pułapek tego świata gdzie te nasze współ-uzależnienia od „ ludzkiego stada”, powodują początkowe emocjonalne więzienie na Ziemi, a następnie powód do powrotów tu w celu rozwiązywania swych karmicznych zobowiązań.
Czyli: ”MUNDUS VULT DECIPI, ERGO DECIPIATUR.” -(Świat chce być oszukiwany, niechaj, więc go oszukują.)Lub ludowe porzekadło głoszące, że: „Dobrymi uczynkami, jest wybrukowane Piekło”.
Motywem funkcjonowania i istotą istnienia znanego nam świata jest nieustanne ścieranie się opozycyjnych biegunów dualizmu, gdzie takie przeciwności jak „dobro” i „zło” naprzemiennie napędzają siebie nawzajem. Ziemia jest najprawdopodobniej jedynym podobnym miejscem w tym widzialnym Kosmosie („Pętla Czasoprzestrzenna”), gdzie zaistniały warunki do takiej właśnie rywalizacji „Gry” podobnej do sportowych rozgrywek, gdzie grający w jakiejś z wybranych przez siebie dyscyplin mogą, (jeśli tego pragną) mieć podobnie równe szanse na wygraną.
Już zdąć by się mogło, że słyszę te głosy, iż lansuję jakąś nową teorię konspiracji, i rzeczywiście to, co zostało mi pokazane i co może w jakimś sensie chciałbym, a właściwie powinienem przedstawić jest konspiracją, lecz nie jest to ani nowa ani jakaś lokalna konspiracja, lecz coś, co obejmuje wszystkie aspekty ludzkiego życia i istnienia MEGA-KONSPIRACJA.
Niedawno słyszałem wypowiedź pewnego publicysty recenzującego nową książkę dyskredytującą idee teorii konspiracyjnych, tłumacząc między innymi, iż istotą powstawania tych teorii jest podświadoma wrodzona ludzka zdolność do wyszukiwania sobie kultów opartych na dualistycznych zasadach walki „dobra ze złem”. W tym przypadku przeciwnością politycznego „porządku” miałyby być wyszukiwanie, przez co niektórych politycznej anarchii, a co za tym idzie również wyimaginowanej konspiracji, lecz tak naprawdę ta konspiracja bazująca na dualizmie jest właśnie jedynym możliwym sposobem w miarę dobrego przetrwania człowieka na Ziemi (w Pętli Czasoprzestrzennej Ziemi)
Fałsz tej koncepcji polega na tym, iż choć rzeczywiście tak większość religii, jak i ludowych wierzeń oparta jest na owej walce, to jednak jak uważam światowa konspiracja wynika przede wszystkim z faktu, iż mimo istnienia dobra i zła, światła i ciemności, czy na przykład wszechobecnej fizycznej biegunowości, „konspiracja” jest ogólniejszym fizycznym planem realizowania pewnych zamierzeń przez istoty uzurpujące sobie prawo do zniewolenia przekształconego niegdyś przez nie życia na planecie Ziemia.
Owe „zniewolenie” natomiast w wielu przypadkach jest również koniecznością, odebrania na Ziemi ludziom (istotą) ich „boskiego” twórczego i stwórczego potencjału.Natomiast postrzegane przez nas tak dobre jak i złe aspekty realizowanego tutaj planu działają jedynie na zasadzie „kija i marchewki” lub mówiąc inaczej kary i nagrody, a czasem przez to samo rozumianych „zaworów bezpieczeństwa” czy „zwrotnic” potrzebnych do ukierunkowywania zaplanowanych dążeń.
Dlatego delikatnie mówiąc złudną jest na przykład teoria, co niektórych koncepcji New Age, iż zmierzamy do ogólnego „doskonalenia”, którego efektem miałoby być w przyszłości „porozumienie” między obojgiem płci, lub bardziej utopijnych teorii o powstaniu trzeciej płci, tak w ezoterycznym jak i fizycznym rozumieniu tego znaczenia, odnoszącego się do naszego fizycznego Ziemskiego świata.

Ludzie w swych skrajnych poglądach praktycznie zawsze popierają pewien pogląd negując, a nawet walcząc z odmiennym i na pozór zdaje się to logiczną prawidłowością, gdzie jedni czy to na polu duchowo-religijnym, inni zaś naukowo pragmatycznym, próbują dowieść swych racji.
Moim jednak zdaniem istnieje, jeśli nawet jeszcze nie gotowa ideologia, to na pewno szansa zaistnienia możliwości pogodzenia skrajności w czymś pośrednim bez konieczności tworzenia wyimaginowanej trzeciej płci, gdyż prawda rzeczywiście leży po środku.
Niemal każda wojna, kryzys, epidemia lub wydarzenie polityczne jest rozgraniczane między zwolenników tak zwanych teorii spiskowych ezoteryków, czy wyznawców jakichś religii a ich zagorzałych sceptyków, którzy czy to przez wychowanie czy na przykład wpojone w szkołach i uniwersytetach opinie swych z reguły również pragmatycznych profesorów powielają ich poglądy.
Mam pewnego znajomego, który chcąc w oczach swych rozmówców wydawać się inteligentniejszym, na przykład w kwestii UFO, często cytuje swego profesora, który jest dla niego autorytetem wiedzy (może, dlatego, iż nie udało się jemu skończyć studiów) i głosi wówczas tezę, iż uwierzy w „obcych”:, „Jeśli na Placu Czerwonym wyląduje pojazd kosmitów, a oni sami będą tam sprzedawać lody”
Większość zapalczywych sceptyków rodzi się właśnie w podobny sposób, bądź to z powodu gloryfikowania tak jakiś autorytetów typu ojciec, profesor, papież, wielki uczony itp. itd. bądź z przekory lub własnych kompleksów.
Choć nie wszyscy wierzący w sprawy duchowe i nadnaturalne ze zwolennikami teorii spiskowych włącznie również nie odbiegają od podobnego schematu, często mając swego guru w osobie jakiegoś przewodnika duchowego, lecz są też i tacy jak to ja ich nazywam wolnomyśliciele (nie mylić z powoli myślącymi), którzy działają inaczej.
Jest takie stare powiedzenie mogące cechować właśnie takich ludzi, a mianowicie „Dużo wie, gdyż dużo widział” i nie jest to jedynie domena ludzi wiekowych, lecz tych, którzy coś przeżyli, doświadczyli lub wypraktykowali.
Fanatyzmem na pewno jest klasyfikowanie wszystkiego jednym mianem i mierzenie wszystkiego jedną miarą, lecz również naiwnością i głupotą należy nazwać ślepotę na jawne, a nawet potencjalne oszustwa i jeśli ktoś doświadczał podobnych schematów wielokrotnie jest on po prostu ostrożny lub znając z autopsji skale prawdopodobieństwa prawdy do fałszu wybiera to, co wydaje się jemu logiczniejsze.
Aby móc mieć szansę poznania jakiejś prawdy należy moim zdaniem zapoznać się z wszystkimi dostępnymi materiałami dotyczącymi danego zagadnienia, nawet, jeśli z jakiegoś powodu ideologicznie nam nie odpowiadają, a i to niekoniecznie musi dawać szansę na prawidłowe określenie sytuacji.
Wcześniej myślałem, iż z racji urodzenia i wychowania byłem katolikiem, gdyż widząc pewne niekonsekwencje i chcąc poznać ideologicznie bliższą prawdę zacząłem swe poszukiwania od głębszego zapoznania się z kanonem katolicyzmu, stopniowo przechodząc od różnych odłamów chrześcijaństwa do innych filozofii i religii, zawsze przy tym poddawałem je swej na tyle krytycznej, co sprawiedliwej, jak mi się wydaje, ocenie.
Okazało się jednak, iż ja właśnie po to zaistniałem (urodziłem się w tym kraju i w tej właśnie rodzinie), aby podążyć za jakiś czas tą właśnie drogą, która nie, jako została stworzona i zaplanowana za mnie lub może bardziej, na którą zgodziłem się i zgadzałem się w swych kolejnych inkarnacjach, jako człowiek na Planecie Ziemia.
Gdy próbowałem uporządkować sobie dylemat między wiarą i nauką, gdzie okazało się, iż na przykład jak mi się wydawało sam odkryłem wiele kontrowersyjnych prawd (nawet słusznych poglądów w ideologii kreacjonistów, (choć oczywiście z innej strony nie popieram poglądu jakoby świat miałby istnieć jedynie przez sześć tysięcy lat i miałby być u swego zarania stworzony przez jakąś nadistotę.)
Podobnie jednak tak do teorii „Big Bangu”, ewolucji, względności, super strun i wszystkich innych, starałem się zawsze podchodzić z pewną rezerwą, gdyż w gruncie rzeczy odczuwałem podświadomie, że wszystkie te zacne nauki bardziej istnieją, jako jakaś nowsza naukowa religia, niż do końca sprawdzony i wyliczalny pogląd.
Teraz wiem a przynajmniej z tego, co zostało mi „objawione” „zaprezentowane” wierzę, że wszystko jest tak samo prawdą jak i kłamstwem, z jedną nadrzędną Prawdą, która pozwala zaistnieć tym wszystkim pomniejszym „prawdziwym –kłamstwom” i „kłamliwym- prawdom”, które wyznajemy.
Skutkiem, czego mamy nieskończenie wiele poglądów na każde z nieskończenie wielu zagadnień, sytuacji czy zdarzeń, które nie tylko będą, ale są prawdą dla niektórych w te prawdy wierzących. Na zasadzie: „Wiara kreuje rzeczywistość”
Jeśli by w tym momencie uwierzyć biblijnemu mitowi o Wieży Babel i pomieszaniu języków, byłby to jeden z pierwszych znanych symptomów teorii światowej konspiracji, gdzie Bóg (w domyśle bogowie) nie chcą dopuścić, aby człowiek, który podobno jest podobny do swych stwórców, stał się taki jak oni.
W podobny sposób odrzuciwszy wszelkie pragmatyczno-ezoteryczne tezy, na przykład w kwestii objawień czy wróżb i przepowiadania przyszłości, zostaną nam jedynie bardziej lub mniej trafne wizje różnego typu proroków, wizjonerów i świadków, które dla kogoś wierzącego czy to w religie czy to we wszelkiego rodzaju fenomeny, staną się niepowtarzalną prawdą, dla sceptyków i ateistów zaś zawsze będą stekiem bzdur lub w najlepszym przypadku częścią rachunku prawdopodobieństwa.
Nadawanie przez nas mocy zaistnienia jakichś naszych wierzeń czy odczuć, jest w olbrzymiej większości przypadków również częścią Planu kształtowania nowej rzeczywistości -zmiany przyszłości, jako jednego z możliwych i zaplanowanych wariantów poprzedniego cyklu przeszłości w Ziemskiej Pętli Czasoprzestrzennej.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tadeo
Administrator



Dołączył: 02 Lis 2010
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 18:12, 03 Gru 2013    Temat postu:

Najlepszym sposobem na niepoddawanie się manipulacji przez zwykłych szeregowych ludzi jest wiedza, lecz nie należy mylić jej z tak zwaną nauką czy teologią, szczególnie tymi akademickimi ich odpowiednikami, gdzie od razu wiesz jak masz myśleć, kiedy to na przykład tak jak w większości podchwytliwych pytań zadawanych studentom masz takie typu: „Czy proces ewolucji się już zakończył”, gdzie zarówno potwierdzenie, jak i negacja sugeruje, że ewolucja jest uznanym i potwierdzonym faktem.
Podobnie działają mądrzy rodzice nie pytając swego dziecka, co by zjadło, ale dając jemu wybór „Cz zjesz kanapkę z szynką czy z ogórkiem?”.
Powszechna również jest manipulacja w sztuce (mówi o tym mój artykuł „Kłopoty Ze Sztuką”) gdzie jest mowa o wykorzystaniu sztuki, jako broni ideologicznej i enklawach sankcjonujących anty- sztukę, jako sztucznego tworu dyskredytacji sztuk klasycznych w celu naginania percepcji a tym samym poprzez zubożanie odczuć oraz implantowanie wraz z anty-treściami podprogowych treści wspomagających ową „Piątą Kolumnę”, czyli otaczającą nas rzeczywistość.
Jednak takiej szansy na ograniczoną dietę czy wiedzę nie daje nam na przykład Biblia, gdzie w dopiskach każdego z działów i „świętych ksiąg” mamy gotową, przetrawioną już interpretację i bez wysilania szarych komórek wiemy dokładnie, co Bóg miał na myśli.
Komentarze te powstały również, jako broń ideologiczna protestantyzmu przeciw katolicyzmowi i pozostają do dziś, jako kontr atak katolicyzmu ( np. w Biblii „Tysiąclecia”), ale również są one również narzuceniem toku rozumowania, dla szeregowych wyznawców Katolicyzmu (odważających się) czytać samodzielnie Biblię.
Czy więc przy takim sposobie przekazywania nam wiedzy mamy jakiekolwiek powody, aby się z kimkolwiek spierać, no chyba, że z nieukami, ateistami i innowiercami, gdyż w ich księgach ktoś wpisał odmienne od naszych interpretacje? Lecz tak na prawdę mamy szanse przejść od sporów do dialogu i od zagmatwywania jeszcze bardziej tego, co w rzeczywistości może być o wiele mniej skomplikowane, aby to „coś” zrozumieć.
Niedawno nasunęła mi się konkluzja, iż większość sporów i nieporozumień wynika z przesadzonej, zbyt akcentowanej lub narzucającej innym tok rozumowania wiedzy pewnych autorytetów, pod którymi często bezkrytycznie podpisują się niektórzy z uczestników dyskusji. Często podaje się, więc i broni jakiegoś poglądu czy teorii podpisując się pod tezami jakiegoś guru, księdza, polityka czy profesora, tak jakby ludzie ci byli nieomylni i stawiając ich na „świeczniku” wszechwiedzy dyskredytuje, a często obraża się tych wszystkich odwołujących się z kolei do innych autorytetów lub myślących inaczej.
Aby więc uniemożliwić tezy typu „jesteś w błędzie” (w dopisku głupi), gdyż tak uważa taki to a taki profesor lub inny przewodnik duchowy czy filozof i nieco rozładować spór nie należy na przykład używać twierdzeń określających, że coś jest prawdą lub nie bez dodania, iż jest to jedynie subiektywna opinia wyrażającego swe zdanie.

Wiem, że coś takiego bardzo by się nie spodobało, co niektórym, gdyż burzy to ich szanse na autorytatywną manipulację, ale jednocześnie w dalszym rozrachunku dawałoby moim zdaniem możliwość ukrócenia wielu niepotrzebnych pyskówek a nawet konfliktów.

Moim zdaniem wielu wykorzystuje właśnie tę lukę czy niedomówienie, aby wpływać na opinie innych, mniej zahartowanych w potyczkach z tymi, którzy lubią przygniatać ciężarem wyznawanych przez siebie „autorytetów”, a tak jak taki „niedoświadczony” ktoś nie będzie wiedział jak ma myśleć, to może pomyśli po swojemu.
Kiedyś żałowałem, że młodzi ludzie nie biorą przykładów z żyć swych rodziców i często niepotrzebnie popełniają te same błędy, kiedy przecież mogliby zaoszczędzić tak wiele czasu, energii, cierpienia, a nawet pieniędzy. Dziś wiem jednak, że istota kosmicznego planu tak nie działa i każdy powinien odrobić swoje lekcje za siebie. Jest to brutalne, ale w większości przypadków chyba jednak konieczne.
Lecz nie myślę, aby droga na skróty, jeśli ktoś jest jej świadomy była by tak do końca zła jak to głoszą, co niektórzy guru, często bądź to masochistycznie próbując wynosić swój kult cierpiętnika, bądź to z egoistycznych pobudek blokując swym wyznawcom prawa do własnej drogi rozwoju i poznania.
Myślę, że jeśli ktoś „dojrzeje” (nie koniecznie chodzi tutaj oczywiście o wiek), może a nawet powinien iść przez życie pełne nie tylko duchowego szczęścia i bogactwa, ale i w miarę rozsądku i umiaru korzystać z doczesnych uciech tego świata wolny od narzucanych jemu z zewnątrz prawd i nakazów, gdyż właśnie kreatywność nie jest niczym innym jak „pomaganiem” swemu szczęściu, dając szansę wznieść się nie tylko ponad nasz codzienny los, ale nawet zmienić lub przezwyciężyć przeznaczenie razem z zawiadującymi nim siłami.
W pewnych ezoterycznych kręgach utarło się przekonanie, iż jesteśmy tutaj po to, aby doświadczać, uczyć się i „odpracowywać” swoją karmę, ja jednak tak nie myślę i przynajmniej w kontekście karmy uważam, iż podobnie jak to się ma do grzechu nie istnieje ona, kiedy nie poddajemy się jej wpływowi.


"Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, i przychodzi taki jeden, który nie wie, że się nie da, i on właśnie to robi."
A. Einstein..


Wbrew pozorom Biblia ani żadne inne tego typu teksty i mitologie uznane za „święte” księgi jakichś religii nie dążą do „uświęcenia” czy oświecenia (bycia- stawania się światłością) swych „wiernych”, ani „Bóg” nie chce z nikogo być „dumny”.
Człowiek (ludzie), jako podmiot i jednocześnie ktoś potencjalnie jednaki z tym „Bogiem” i wszystkimi innymi „Bogami” ( Jan 10, 31-42- Bogami Jesteście) są jedynie bardziej lub mniej ważnymi marionetkami, które odgrywają swój teatrzyk życia, aby działo się dookoła niego to, co właśnie się dzieje, czyli aby toczyło się zwykłe surowe życie z wojnami i epidemiami, które bynajmniej nie są jakąś iluzoryczną karą za grzechy, lecz działaniem, aby człowiek nie mógł być właśnie Bogiem.
O czym mowa (w Biblii, Księga Joba, Księga Rodzaju 3: 22, lub w Księdze Rodzaju, (Rdz 11, 1-9))
Księga Rodzaju, 3: 22 „ Po czym Jahwe Bóg rzekł: Oto człowiek stał się taki jak MY: zna dobro i zło; niechaj teraz nie wyciągnie przypadkiem ręki, aby zerwać owoc także z drzewa życia, zjeść go i żyć na wieki.” Któż są ci My, do, których Bóg Jahwe żali się nad niesubordynacją swych pupili, których chwilę później wypędza z raju tylko, dlatego, aby oni nie stali się jemu podobni po spożyciu zaczarowanych owoców z drzew wiedzy i życia?
Podobną opowieścią o świadczącą o tym, że zarówno w niedzisiejszej idei „Boga”, jak i w obecnym zindustrializowanym świecie nadal chodzi o dezinformacje, aby wszyscy coś wiedzieli, ale aby tej wiedzy nie mogli wykorzystać przeciwko tym, od których ją otrzymali, jest opowieść o wieży Babel.
Ta relacja pojawia się w Biblii w Księdze Rodzaju, (Rdz 11, 1-9): „ Mieszkańcy całej ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa. A gdy wędrowali ze wschodu, napotkali równinę w kraju Szinear (Sumer) i tam zamieszkali. I mówili jeden do drugiego: Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalmy ją w ogniu. A gdy już mieli cegłę zamiast kamieni i smołę zamiast zaprawy murarskiej, rzekli: Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba, i w ten sposób uczynimy sobie znak, abyśmy się nie rozproszyli po całej ziemi. A Pan zstąpił z nieba, by zobaczyć to miasto i wieżę, które budowali ludzie, i rzekł: Są oni jednym ludem, i wszyscy mają jedną mowę, i to jest przyczyną, że zaczęli budować. A zatem w przyszłości nic nie będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić. ZEJDŹMY, więc i pomieszajmy tam ich język, aby jeden nie rozumiał drugiego!
W ten sposób Pan rozproszył ich stamtąd po całej powierzchni ziemi, i tak nie dokończyli budowy tego miasta”
Dlatego też czy warto i należy być posłusznym? A jeśli musimy być posłuszni czyż nie wynika to posłuszeństwo właśnie ze strachu przed tym, kto nami manipuluje, aby wynieść się i w taki sposób być wyniesionym przez tych się go bojących, którzy wynoszą go ponad innych, a którzy to jakby dostali szanse może mogliby stać się takim samym „Bogiem”

Może jest tak właśnie, dlatego, iż my ludzie lubimy stawiać na swoim i właśnie dla tego jesteśmy tym, kim jesteśmy i jedynie zdać by się mogło, że te nieudolne próby „Boga”, aby nas zdominować i podporządkować sprawiają, że tak drastycznie zwalniamy na swej drodze postępu, dobrobytu i samo-uświęcenia.
Frazes „Musimy wierzyć” zamiast Musimy Myślec robi z nas bezwolnych niewolników, którzy albo się boją „Boga” albo boją się ludzi, którzy wierzą, że wszystko, co Bóg każe nam zrobić, On każe nam zrobić lub zabrania nam tego robić, dla naszego dobra.
Kiedyś mój osobisty brat powiedział mi, iż on wierzy dlatego , bo może jednak „Coś Tam Jest”, i właśnie poza wrodzonymi masochistami i tymi, którzy inaczej (często bardziej bezpośrednio i bardziej instytucjonalnie wierzy ) tak właśnie jak wspomniany mój brat wierzy zasadnicza większośc wyznawców jakiejś religii.
Podobnie z „rozpędu” i poprzez obawę co powiedzą sąsiedzi zmuszamy się również do wielu innych działań i zachowań, które z czasem stają się jakąś naszą rutyną lub rodzajem zemsty w swoistej sztafecie pokoleń, która jak w wojsku gnębi tych nowych, przez tych którzy jeszcze niedawno byli tak samo gnębieni.
Ignorancja i krótkowzroczność, jako atrybuty człowieczeństwa towarzyszą nam od początku dziejów i choć nikt nikogo nie powinien na siłę zmieniać czy edukować (każdy ma swą bardziej lub mniej samodzielnie wybraną drogę) to jednak w tym gigantycznym natłoku dezinformacji są te bliższe i dalsze „Prawdziwych” prawd rządzących się na tym jak i w innych równoległych czy alternatywnych Światach.
Mimo, że trudno jest zmienić zapatrywania kogoś wychowanego w bezpiecznym klimacie niemyślenia jego religii czy tradycji, gdzie wszystko przejmuje się od swych rodziców, jako jedynie możliwy aksjomat.
Lecz zmiany następują nieustannie i jeśli potrafimy zauważyć to w modzie czy coraz to bardziej zaawansowanych technologiach, czemu nie chcemy tego dostrzec (lub błędnie dostrzegamy) w sferach wiary lub religii?
Wszystko to dzieje się na naszych oczach i czy tego ktoś chce czy też nie, to i tak to się stanie gdyż jest to zaplanowane i realizowane od wielu tysięcy lat!•Rządzący tą Planetą wcale się nie chowają ze swymi planami i zakusami „The New World Order”, Czyli „Nowy porządek świata” łac. „Novus Ordo Mundi” nie jest frazą jakiegoś konspiracyjnego bractwa oszołomów, to dzieje się teraz i tu.
Drukują to na swych Dolarach, które wielbicie i które pragniecie posiadać, wplatają w symbole międzynarodowych firm, gdzie załatwiacie swe sprawy, lub wypisują na ścianach urzędów i waszych kościołów, do, których chodzicie.
http://www.youtube.com/watch?v=aNRSeeooFzE
Większość tych jawnych kontrowersji i rozterek jednak godzi nie, co innego tylko właśnie skrajnie dalekosiężna, tak na przestrzeni czasu wydarzeń i aspektów, światowa konspiracja, która w bilansie strat i zysków właśnie, jako wiara w „Opiekunów” (nie koniecznie „bogów astronautów”) i ich utajone ingerencje na Ziem, może tłumaczyć wszystko łącznie z zaistnieniem życia na Planecie Ziemia, stworzeniem człowieka, różnorodność religii i poglądów, jak i wiele zdarzeń z katastrofami, epidemiami i wojnami włącznie.
Co prawda może nie tłumaczyć na przykład, co znajduje się poza granicami wszechświatów i gdzie, kiedy jak i po co powstała pierwsza żywa istota, ale mogłoby wskazać nie tylko tak zwane ogniwo w nie do końca prawdziwej teorii Darwina, ale wskazałoby cały ten rozwojowy Ziemski łańcuch, bez problemu określając czy pierwszym było jajko czy kura.
Wielu ludzi w swej szczerości, łatwowierności czy naiwności wierzy na przykład w cuda, objawienia, przekazy transcedentalne i proroctwa, które siłą rzeczy są w jakiś sposób nawet fizycznym faktem zaistnienia danej wizji czy zjawiska, lecz śmiem wątpić czy za którymś z tych fenomenów stoi właśnie ten rozumiany poprzez pryzmat religijnych tradycji jeden jedyny najwyższy Bóg stwórca, czy w niektórych przypadkach, jak co niektórzy uważają jego opozycjonista, czyli Szatan.
Tak na marginesie zawsze trudno było mi zrozumieć tak zwanych sceptyków będących wyznawcami jakiejś religii, którzy z jednej strony popierają tezy tak zwanej ścisłej nauki z drugiej zaś strony wierzą w infantylny świat „Boga”, „aniołów”, „Nieba” i „Piekła”.
Z innej strony jednak wszystkie takie objawienia, cuda, proroctwa czy chanelingi mają znamiona super rozwiniętych technologii z telepatią, hologramem i temu podobnymi włącznie, gdzie w różnorodnej palecie objawień w nowej erze dominuje Maria matka Jezusa lub postacie z nią utożsamiane.
Jeżeli więc rzeczywiście mielibyśmy do czynienia nie z „dobrym jedynym Bogiem” i jego ideologicznym „złym podstępnym Szatanem”, lecz z technologią wmieszanych w naszą rzeczywistość istot, które właśnie w taki sposób realizują swoje, co niektóre dalekosiężne plany, gdzie nie tylko tak jak wspominają to najróżniejsze mity, legendy i religie oni wykorzystują ludzi do swych celów, ale są oni równocześnie w nieustającym konflikcie ze swymi pobratymcami, agitując i dzieląc między siebie swych gotowych na poświęcenie wyznawców.
Jak się powszechnie uważa zasadniczo wojny i konflikty zbrojne rozgranicza się na religijne i polityczno-gospodarczo- terytorialne, jednak prawda jest taka, iż wszystkie one mają naprawdę podłoże ideologiczno-religijne i wszystkie one już począwszy od Wojny Trojańskiej służą realizacji „boskich planów” i kontroli rozwoju ludzkich populacji, tak tych przeciwnych frakcji, jak i potrzeb w określonym historycznie czasie, co podobne jest do selektywnego odstrzału zwierzyny w lesie?
Jedyne, co jest pocieszające w tych relacjach to jest fakt, iż jak mi się wydaje, istnieje tu pewna możliwość uniezależnienia się od naszych „boskich przyjaciół”, którzy tak naprawdę mogą jedynie nam coś zasugerować czy to przez channeling, czy poprzez zależny od nich tłum, religie, politykę, lub uwięzić czy zabić poprzez stworzone i kontrolowane systemy prawne lub wojsko, ale nie zawsze udaje im się w pełni zawładnąć świadomością, co niektórych przedstawicieli ludzkiego gatunku. Z tego między innymi powodu mamy przedstawione w biblino- apokryficznej mitologii zdarzenia, kiedy to Bóg-bogowie obawiają się o to, aby człowiek nie uzyskał zbyt wiele wiedzy i nie stał się zagrożeniem dla bogów.
Kiedy był jeden naród i jedna mowa, wiedza taka mogłaby na zawsze zdyskredytować rolę i miejsce bogów w życiu ludzi, którzy staliby się samo-stanowiący i samowystarczalni, dlatego ówczesne pomieszanie języków (w domyśle dezinformacja i zróżnicowanie wiedzy, wiary itp.) tak, aby w natłoku informacji tak naprawdę nikt nic nie wiedział na pewno.
Jednym z klasycznych astrologów, wieszczów i wróżbitów był Michel de Nostradame, powszechnie znany jako Nostradamus, O tej kontrowersyjnej postaci, jak i jego jeszcze bardziej kontrowersyjnych zdolnościach, napisano już wiele tomów, lecz mało kto wie, że jego przepowiednie, a czasem ich nieznajomość wykorzystywano do osiągania pewnych sobie wyznaczonych celów.
Jednym z takich spektakularnych przykładów mogłoby być na przykład wykorzystanie przez RSHA (Reichssicherhitshauptamt czyli Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy) i Urząd Propagandy Rzeszy sfabrykowanych przepowiedni Nostradamusa, które w momencie inwazji wojsk hitlerowskich na Francję, radio Saarbrucken nadawało w języku francuskim. Treścią sfałszowanych proroctw były proroctwa, że środkowa i północna Francja ma zostać całkowicie zniszczona przez samoloty, czyli w tym przypadku „żelazne ptaki”. Ostrzegano, iż najbardziej mają ucierpieć miasta Brabant, Boulogne, Rouen i cała Flandria, którą zajmą Niemcy, niszcząc wszystko po drodze „ogniem i mieczem”. Jako, iż jedynie południe i południowy wschód miały być wolne od zniszczeń ludność uciekała właśnie w stronę mających ocaleć terenów, nie blokując Niemcom dróg na kierunkach wschód- zachód, pozwalając armii niemieckiej bez przeszkód przemieszczać się po opustoszałych francuskich drogach.
Oczywiście nie jest to odosobniony przypadek wykorzystywania tak proroctw do celów konspiracyjno- politycznych, gdzie również z okresu drugiej wojny światowej znany jest przykład fałszowania astrologicznych efemeryd przez wydawnictwa angielskie, aby móc w negatywnym świetle przedstawiać horoskopy Niemiec i ich przywódców z Hitlerem włącznie.
Wracając jednak do Nostradamusa i jego ewidentnym zdolnościom przepowiadania przyszłości, to znający historie jego życia wiedzą zapewne, iż Nostradamus przede wszystkim był bardzo zdolnym lekarzem, który wielokrotnie niósł pomoc i dopiero, gdy w1537 roku „Czarna Plaga” zabrała jemu całą rodzinę, opuszczony, osamotniony, osądzany, a nawet ścigany przez Inkwizycję przez sześć lat błąkał się po zachodnio-południowej Europie i to właśnie ta tułaczka była powodem ujawnienia się wizjonerskich talentów i zapoczątkowała posługiwanie się przez mistrza swą bliższą alchemii nową łacińsko brzmiącą formą jego nazwiska.
Jedną z pierwszych oznak prekognicji była sytuacja kiedy będąc we Włoszech Nostradamus zobaczył młodego mnicha Franciszkanina z Ancony o nazwisku Felice Peretti; gdy mnich mijał go na drodze wraz z innymi mnichami Nostradamus ukląkł przed nim, a kiedy zaskoczony Felice spytał „Dlaczego to robisz?”, Nostradamus odpowiedział „Muszę przecież oddawać cześć Jego Świętobliwości!”. W 1585 roku Felice Peretti został wybrany Papieżem Sykstusem V.
To wydarzenie, jak i wiele innych trafnych proroctw doktora z Prowansji może na równi świadczyć o możliwości wniknięcia w przyszłe zdarzenia, jak i na przykład to, iż takie proroctwo mogłoby być na przykład niezrealizowanym planem kogoś możnego i wpływowego, który to na przykład na długo wcześniej zaplanował los mnicha Felice Peretti, a owo zdarzenie z Nostrodamusem, który w pewnych okolicznościach i przy zastosowaniu powiedzmy pewnych technik, mógł nawet bezwiednie otrzymać gotowy chanelingowo-telepatyczny przekaz, aby na przykład w ten sposób uświadomić młodemu franciszkanowi, iż o jego losie zdecydowały już wyższe instancje, w tym przypadku dla bogobojnego człowieka zapewne utożsamiane przez niego z samym Bogiem.
Lecz zdarzenie to mogło być również potrzebne, aby na przykład upiec przy jednej okazji dwie pieczenie i rozsławiając wieszcze zdolności Nostradamusa wprowadzić go na salony, co rzeczywiście miało niebawem się ziścić, nawet i w odmiennym tego słowa znaczeniu, gdyż Nostradamus na stałe postanowił osiedlić się właśnie w mieście Salon, które wcześniej ratował od plagi. Tutaj też ożenił się z bogatą wdową Anne Posard Gemelle.
W 1550 roku publikuje pierwszy tom swych przepowiedni odnosząc niebywały sukces, dwanaście czterowierszy, zwanych quatrians, z których każdy stanowił przepowiednię na jeden z miesięcy następnego roku kalendarzowego. Kolejnym wielkim dziełem Nostradamusa były wydane w 1555 roku „Wieki” czyli Centurie od I do IV i kolejne od IV do VII.
Popularność Nostradamusa wzrastała nieustannie doprowadzając wkrótce, iż jego proroctwa dotarły na królewski dwór w Paryżu i do Królowej Katarzyny Medycejskiej. I tutaj docieramy do najciekawszego, a mianowicie do przepowiedzianej śmierci króla Henryka II, będącego od samego początku bardzo nieprzychylnie nastawionym do osoby Nostradamusa.
C1 Q 35 (Wiek I. Quatrian 35)
“Le lion jeune le vieux surmontera.
- En champ bellique par singulier duel
- Dans cage d'or ses yeux lui crèvera
- Deux plaies une puis mourir mort cruelle.”

“Młody lew pokona starego
Na polu walki w pojedynku;
Wykłuje mu oczy w ich złotej klatce,
Dwie rany w jednej; po czym skona okrutną śmiercią."
I tak też się stało, król podczas turnieju został ranny w oko w walce z młodym rycerzem, po czym skonał w długich męczarniach. Od tego momentu sława Nostradamausa stała się ogromna. Jego proroctw bali się i słuchali możni ówczesnej Europy. Swoje czterowiersze okraszał bogatą symboliką, która po dziś dzień zachwyca czarownym pięknem i tajemniczością użytych w nich szyfrów, symboli i anagramów.
Po śmierci Henryka II Nostradamus stawia horoskopy wszystkim dzieciom Katarzyny Medycejskiej i jak po sznurku cała reszta przepowiedni zaczyna się spełniać. W efekcie fatum działa sprawniej niż skrytobójcy, unicestwiając królewską linię Walezjuszów i zapoczątkowuje nową królewską dynastię Burbonów, która miała istnieć jeszcze tylko niedługo po rewolucji francuskiej.
Lecz tragiczne losy dynastii francuskich monarchów zaczynają się w zasadzie od odsunięcia od władzy przez władców kościoła rzymsko-katolickiego Merowingów. Dwa dni przed Bożym Narodzeniem 679 roku król Merowingów polujący niedaleko Stenay w Ardenach został przybity włócznią do pnia drzewa przez sługę swojego majordoma, potężnego Pepina Grubego z Heristalu, oczywiście na zlecenie Watykanu. Tym samym po kolejnym mordzie w 751 roku papież Zachariasz działając w zmowie z Pepinem Małym (synem Karola Młota) nakazuje Pepinowi zamordowanie ostatniego z oficjalnie znanych Merowingów Childeryka III i przejęcie władzy przez usłużnych Watykanowi Karolingów.
Lecz nieopacznie linia Merowingów nie wygasa zupełnie, niejako schodząc do podziemia tworzy kolejne księstwa w Bretanii, Langwedocji, Akwitanii i Lotaryngii, a celem ich jest walka i odebranie władzy zagarniętej przez Watykan i takie kolejno następujące po sobie królewskie rody wywodzące się od zdradzieckich Karolingów jak Kapetyngowie, Walezjusze i Burbonowie.
I właśnie jedną z osób (świadomie lub nie) realizującą plan, w tym przypadku usunięcia z drogi Walezjuszów, był Nostradamus, a na pytanie czy w takim razie jego przepowiednie mogą być prawdziwe myślę, że moim zdaniem należałoby powiedzieć, iż są na tyle, na ile może na przykład zmienić się plan jakiejś budowli w trakcie jej realizacji.

Za słusznością istnienia duchowego pierwiastka w otaczającej nas przestrzeni czy Teorią Unifikacji wszystkiego i poszukiwaniem tak zwanej „Piątej siły” przemawia zdrowy rozsądek, lecz właśnie „Prawidło Wszystkiego”, jako swego rodzaju „Boski” plan godzący ze sobą wszystko ze wszystkim, musi jednocześnie mieścić w sobie wszelkie prawdy, na zasadzie ich prawdziwości a nie ich fałszu z jedną jakąś wyimaginowaną „Prawdą” w oceanie Kłamstwa.
Albert Einstein napisał: " Istota ludzka jest częścią całości, zwanej przez nas „wszechświatem”, częścią ograniczoną w czasie i przestrzeni. Doświadcza siebie, swoich myśli i uczuć, jako oddzielnych od reszty – jest to coś w rodzaju „optycznego złudzenia” świadomości. To złudzenie jest rodzajem więzienia, ogranicza nas"

Naszym zadaniem jest wyzwolić się z tego więzienia.
"Każdy, kto jest poważnie zaangażowany w badania naukowe, nabiera przekonania, że w prawach wszechświata zamanifestowany jest duch-duch znacznie przewyższający ducha człowieka, wobec którego my z naszymi skromnymi mocami, musimy odczuwać pokorę."
Człowiek (dziecko) w czasie urodzenia nie koniecznie musi być (nie jest) niezapisaną białą kartą, która poddana wpływom otoczenia musi być zapisana tak, jakie są w danym czasie, miejscu i okolicznościach trendy nauczania czy światopogląd rodziców.
Prawdopodobieństwo wpływów inkarnacyjnych (moim zdaniem istniejących i sprawdzalnych, jeśli reinkarnacja istnieje) i jeśli sprawa ewentualnej karmy do przerobienia nie jest wynikiem tak zwanej "Kroniki Akaszy" czy Pola morfogenetycznego – Ruperta Sheldrake.
Konkludując, wpływ Pola Morfogenetycznego na "efekt setnej małpy" na dziecko może mieć (nie musi) wpływ w aktualizacji zachowań zbiorowych jak i może być indywidualną składową odczuć i pragnień dziecka tak z obecnego jak i w jakiś sposób zaprzeszłego okresu istnienia egzystencji (może, jako rozwiązanie karmicznych współzależności z którymś z członków jego aktualnej rodziny).
Cała sytuacja wydaje się w miarę prosta, jeśli bierzemy pod uwagę kształtowanie się i wpływ otoczenia na charakter pojedynczego człowieka, w samotnej jego relacji z otoczeniem lub rodziną (rodzicami).
Sprawa jednak komplikuje się w takich zestawieniach tej osoby (dziecka) z grupowymi relacjami partnerskimi i choć również mogą tutaj przejawiać się ważne relacje typu dziecko- rodzice (nawet jedno z nich), rodzeństwo, dalsza rodzina, znajomi, czy w późniejszym wieku (okresie) życia ewentualni partnerzy, ich rodziny (bardzo często w tak zwanych „miłościach od pierwszego wejrzenia”) fascynacjach lub niekiedy nieuzasadnionych niczym konkretnym antypatiach.
Jako hipnoterapeutysta przerabiałem to wielokrotnie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Tadeo dnia Pią 19:43, 06 Gru 2013, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tadeo
Administrator



Dołączył: 02 Lis 2010
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 19:44, 06 Gru 2013    Temat postu:

Tak zwany „efekt setnej małpy” (ang. "hundredth monkey effect”), jest zjawiskiem, jakie po raz pierwszy (oficjalnie) zaobserwowali japońscy naukowcy w latach 50-tych ubiegłego wieku zjawisko polega na tym, iż wiedza, jaką nabyła pojedyncza małpa szybko zostaje zaakceptowana przez kilka kolejnych osobników, a po „zarażeniu” daną ideą większej ilości danej populacji (ok. stu w przypadku małp i ludzi) dalej dana nauka czy akceptacja jakiegoś poglądu lub mody na coś (kogoś) nie zależnie od tego, co to jest i jakie to coś jest rozsądne (mądre lub zgodne z prawdą, prawdopodobne) zostanie to coś zaakceptowane przez ogół lub większość, jeśli zaakceptuje to coś sto pierwszych małp (ludzi).
Podobnie mimo, iż do odmiennych wymiarów przechodzimy w pojedynkę wszyscy nieustannie a Wszechświat-Wszechświaty zawierają w sobie wymiary, czyli tak zwane "Światy równoległe i alternatywne, to nie jesteśmy w stanie (w większości przypadków) o tym świadomie wiedzieć, ani w pełni to wykorzystać dla naszego prywatnego dobra. Przechodzimy do tych odmiennych Światów w czasie medytacji, zadumy, marzenia, snu, jak i oczywiście po śmierci z fizycznego życia na planie materialnej Ziemskiej egzystencji.
Jednak nie tyle powstanie „Naszego lokalnego Wszechświata „ (złudnie materialistycznego), lecz jego obecny stan istnienia wiąże się z manipulowaniem go przez tak zwanych „Bogów”, „Boga”, „Aniołów”, „Obserwatorów” czy „Strażników”, którzy z pomocą zobowiązanych względem siebie systemów religijnie- prawnie-politycznych w najróżniejszy sposób (na przestrzeni wieków) manipulują naszymi dążeniami i zachowaniami między innymi wykorzystując do tego celu właśnie „efekt setnej małpy”.
Tak jak pisałem w „Kłopoty ze Sztuką” ;
http://www.armagedonuczas.fora.pl/8222-piate-slonce-8221,31/57-klopoty-ze-sztuka,495.html
podobnymi (nowszymi) sposobami zmuszającymi nas do zmian naszych zachowań w zgodzie z jakąś obowiązującą obecnie „normą” są oprócz coraz mniej oddziaływającej na nas obecnie Sztuki takie fenomeny ostatnich lat jak Internet, (aplikacje rekomendujące) Kinematografia jak i coraz bardziej agresywna Muzyka. Upowszechnienie bardziej preferowanych stereotypów powoduje trzymanie się w grupach wyznających podobne lub te same wartości a co za tym idzie oprócz niszczenia indywidualizmu wzrastanie w siłę wybranych (popularniejszych) religii, polityków i systemów politycznych (partii), zachowań, marketingu lub nawet odczuć poprzez rolę w tym wszystkim mody i sztucznie wynoszonych na piedestał autorytetów.
Kształtowanie człowieka na wzór innych jemu podobnych, lecz często popularniejszych wyznawców jakiejś grupy powoduje ich usankcjonowanie w grupie i im podobnych, jako grupy, religii czy preferencji zastępując niegdzisiejszego mnie tym, jakie są aktualne wzorce tej grupy, partii politycznej, danej religii itp..
Ta Orwellowska idea wzrostu jednych popularniejszych ideologii kosztem tych mniej popularnych prowadzi do ujednolicenia i tworząc takiego „statystycznego pośredniego obywatela” dalej do powolnego globalistycznego uzależnienia. Powolna inwigilacja w naszą dobrowolnie obnażaną prywatność spowoduje za jakiś czas z kolei scharakteryzowanie wszystkich i każdego z nas pod względem tak przydatności, naszej personalnej tożsamości jak i ewentualnych zagrożeń z naszej strony, co z kolei może rzutować na nasze życie a nawet egzystencję związanych z nami członków naszych rodzin, dziś jeszcze nie świadomych swych beztroskich wpisów na blogach i forach społecznościowych.

W przeciwieństwie do wielu moje upewnienie, że mam rację jest podyktowane przede wszystkim potrzebą poznania prawdy, a nie próżnego, wydumanego, egocentryzmu osobistej potrzeby posiadania tej racji i nawet, jeśli to, co wiem nie jest racją (całkowitą prawdą), to i tak jest bliższe prawdzie niż pospolita poddańczość większości, uznającej jedynie to, co „uznane”.
Ludzie w coś nie potrafią uwierzyć gdyż jak mówią bądź nie ma na to coś dowodów (domena sceptyków) lub bezkrytycznie wierzą w coś, co zostało im przekazane w jakiejś sztafecie pokoleń i uznawanych autorytetów (profesor, policjant, polityk, guru, Jezus itp.).
Takie oczekiwanie dowodów zamiast poprzez śledztwo, proces, analizę samemu przejść od poszlak do udowodnienia sobie i innym, że dotychczasowe stereotypowe poglądy były błędne i w konsekwencji poznanie prawdy- jest najlepszą drogą poznania.
Jeśli oczywiście poznawanie tej prawdy nie wynika samoistnie z tego, kim jesteśmy i kim byliśmy w przeszłości (przeszłe życia), bez najczęściej typowego podporządkowywania się jakimś gotowym szkołą, religią, sektą itp. Lub jakimś „autorytetom” z nimi związanym.

Choć cytowanie autorytetów może oznaczać jakiegoś rodzaju ulęgłość lub podporządkowanie się pewnym schematom, systemom czy ich twórcą, lecz ja jak sądzę staram się nie uważać nikogo za swój autorytet lub swego zwierzchnika, mimo, iż czasem dla lepszego dotarcia do ludzi uzależnionych od jakichś autorytetów posiłkuje się niektórymi z nich.
Ponownie powiedzonko A. Einsteina: „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, i przychodzi taki jeden, który nie wie, że się nie da, i on właśnie to robi."..
Jak to mówi stare powiedzonko: „lepiej zgubić z mądrym niż znaleźć z głupim" - w domyśle naiwnym.
Nie całkiem moją winą lub intencją jest również fakt, iż ja wiem coś, co niedane było wiedzieć większości.
A co do mej osobistej wiedzy, to, mimo, iż wiem jak mniej więcej funkcjonuje ten Świat (iluzja istnienia i istnienie poprzez realizację personalnej karmy), to również mam świadomość, iż z tych samych względów powodujących istnienie tego Świata mało, kto jest tu na etapie poznania Prawdy w tej „Prawdzie”.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.armagedonuczas.fora.pl Strona Główna -> Poznajmy się Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin